[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na werandzie jednej z chat siedziało w kucki kilku Malajczyków i paliło papierosy.Tu i ówdzie pochrząkiwały świnie.Przez otaczające wioskę kokosowe palmy prześwitywały przybrzeżne fale.Dostrzegli też kilka łodzi ze zwiniętymi żaglami i nieruchome, suszące się sieci.Wszystko tchnęło spokojem.- Wygląda bezpiecznie - szepnął Marlowe.Król szturchnął go w bok.Na werandzie swojej chaty stali naczelnik wioski i człowiek, którego widzieli w dżungli.Obaj pochłonięci byli rozmową.Nagle panującą ciszę rozproszył daleki śmiech i nieznajomy zszedł na dół po schodach.Usłyszeli, jak kogoś woła.Wkrótce podbiegła do niego jakaś kobieta, zdjęła mu z pleców pekari, zaniosła do ogniska i nabiła na rożen.W chwilę potem zebrali się tam inni Malajczycy żartując i śmiejąc się.- Idzie! - wykrzyknął Król.Od brzegu nadchodził wysoki Chińczyk.Za jego plecami jakiś Malajczyk zwijał żagle małej łodzi rybackiej.Chińczyk podszedł do naczelnika.Przywitali się cicho i kucnęli, czekając na Króla.- Dobra - powiedział Król z uśmiechem.- Idziemy.Wstał i trzymając się cienia, obszedł wioskę dookoła.Na tyłach chaty naczelnika pięła się w górę wysoka drabina, prowadząca na werandę.Król wszedł po niej, a za nim Marlowe.Ledwo stanęli na górze, drabina zaczęła głośno skrzypieć pod czyimiś stopami.- Tabe - rzekł Król, witając z uśmiechem Czeng Sana i Sutrę, naczelnika wioski.- Dobrze cię widzieć, tuan - rzekł naczelnik, z trudem przypominając sobie angielskie słowa.- Ty, makan, jeść, tak? - spytał i uśmiechnął się odsłaniając zęby, ściemniałe od żucia orzechów arekowych.- Trima kassih.dziękuję - odparł Król i podał rękę Czeng Sanowi.- Jak leci, Czeng San?- Ja zawsze dobrze.Ja.- Czeng San urwał, szukając w pamięci odpowiedniego słowa, aż wreszcie je znalazł.- Proszę, może zawsze tak samo dobrze.Król wskazał na Marlowe’a.- Ichi-bon przyjaciel.Peter, zagadaj do nich, no wiesz, przywitaj ich i tak dalej.Do roboty, chłopie - powiedział, uśmiechnął się, wyciągnął paczkę kooa i wszystkich poczęstował.- Mój przyjaciel i ja dziękujemy wam za powitanie - rzekł po malajsku Marlowe.- To bardzo miło z waszej strony, że zapraszacie nas na posiłek, zwłaszcza że ostatnio niełatwo o pożywienie.Z pewnością tylko wąż mógłby odrzucić tak uprzejmą propozycję.Czeng San i naczelnik wioski rozpłynęli się w uśmiechach.- Wah-lah - przemówił Czeng San.- Jak to dobrze, że dzięki tobie, panie, moje niegodne usta będą mogły rozmawiać z Radżą o wszystkim.Wiele razy pragnąłem powiedzieć mu coś, czego ani ja, ani mój przyjaciel Sutra nie potrafiliśmy wyrazić słowami.Powiedz Radży, że jest mądry i sprytny, ponieważ znalazł sobie tak biegłego tłumacza.- Mówi, że nająłeś sobie niekiepską papugę - rzekł radośnie Marlowe, czując się spokojnie i bezpiecznie.- No, cieszy się, że będzie ci mógł teraz walić kawę na ławę.- Na miłość boską, Peter, mów tą swoją przyzwoitą kulturalną angielszczyzną.Przez tę gadkę-szmatkę wychodzisz na ostatniego dupka.- Naprawdę? A tak pilnie przysłuchiwałem się Maxowi - zmartwił się Marlowe.- Na przyszłość nie rób tego.- Poza tym nazwał cię Radżą.Od tej pory będzie to twój przydomek.Chciałem powiedzieć: ksywka.- Skończ tę gadkę, Peter!- A ty, bracie, odwal się ode mnie!- Dość tego.Nie mamy czasu.Powiedz Czeng Sanowi, że sprawa, którą.- Ależ jest grubo za wcześnie na omawianie interesów - przerwał mu z oburzeniem Marlowe.- Chcesz wszystko zepsuć? Najpierw musimy napić się kawy i coś zjeść, a dopiero potem można przejść do sprawy.- Powiedz im to od razu.- Jeżeli to zrobię, będą urażeni, i to bardzo.Wierz mi na słowo.Król zastanawiał się nad tym przez chwilę.No cóż, pomyślał, żaden interes płacić komuś, kto się zna na rzeczy, i z tego nie korzystać.Chyba że ma się przeczucie.Bystry biznesmen traci lub zyskuje wtedy właśnie, kiedy idzie za podszeptem intuicji, zamiast brać wszystko na tak zwany chłopski rozum.Ale ponieważ nie miał żadnych przeczuć, skinął po prostu głową.- Dobra - rzekł.- Niech będzie, jak chcesz.Paląc papierosa przysłuchiwał się, jak Marlowe rozmawia z tamtymi, i przyglądał się dyskretnie Czeng Sanowi.Chińczyk był ubrany lepiej niż poprzednio.Miał na palcu nowy pierścień z kamieniem wyglądającym na szafir, na oko chyba pięciokaratowy.Jego twarz, gładka, czysta i bez zarostu, miała miodowozłoty odcień, a włosy były starannie uczesane.Tak, Czeng Sanowi musiało się nieźle powodzić.Za to staremu Sutrze nie najlepiej.Sarong miał stary i wystrzępiony na brzegach.Nie nosił żadnych ozdób.A przecież poprzednim razem miał złoty pierścień.Teraz już go nie miał, a na palcu, na którym go nosił, pozostał tylko ledwie dostrzegalny ślad.A więc to nie dzisiejsze spotkanie sprawiło, że go zdjął.Cała wioska pogrążona była w nocnej ciszy, tylko z oddzielonej części chaty dobiegały ciche rozmowy kobiet.Przez nie oszklone okno wpadał aromat pekari pieczonego nad ogniskiem.Oznaczało to, że wioska naprawdę potrzebowała Czeng Sana, czarnorynkowego kupca ryb, które należało odsprzedawać bezpośrednio Japończykom, i chciała go ugościć pieczenia.A może stary Malajczyk, który złapał pekari w sidła, szykował przyjęcie dla przyjaciół? Tłum zgromadzony wokół ogniska czekał równie niespokojnie jak oni sami.Ci ludzie też byli głodni.A to znaczyło, że w Singapurze jest ciężko.W wiosce powinno być w bród jedzenia, picia i wszystkiego.Czyżby Czeng San nie radził sobie najlepiej ze szmuglowaniem ryb na targowiska? A może Japończycy mieli go na oku? Może jego dni byty już policzone?W takim razie wioska była mu zapewne bardziej potrzebna niż on wiosce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]