[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mimo to, pokonawszy stosunkowo niewielką odległość, cały spływałem potem.- Wypatrzyli ją ze śmigłowca.Przypadek.Coś im nawaliło i musieli zawrócić.Gdyby nie to, polecieliby inną trasą.Ten teren już przeszukiwaliśmy.- Kiedy?- Osiem dni temu.Dawało nam to względne pojęcie co do czasu ekspozycji ciała.Być może nawet co do czasu śmierci Lyn, chociaż to było mniej pewne.Bywało, że morderca przenosił ciało ofiary, często nawet kilka razy.Nałożyłem drugą rękawiczkę.Byłem gotowy do pracy, ale wcale się do niej nie paliłem.- Myśli pan, że to ona? - spytałem.- Oficjalnie musielibyśmy zaczekać na identyfikację.Aleja nie mam wątpliwości.Ja też nie miałem.Leśny grób zdradził swoją tajemnicę i raz już nam wyrok odroczono.Wątpiłem, żeby los okazał się dla nas łaskawy aż dwukrotnie.Zwłoki były nierozpoznawalne; leżały na brzuchu, częściowo ukryte między kępami bagiennej trawy.I zupełnie nagie, nie licząc sportowego buta na jednej nodze, absurdalnego i na swój sposób żałosnego.Lyn nie żyła od kilku dni, tyle mogłem stwierdzić na pewno.Śmierć, ów proces alchemii na wspak, w którym złoto życia ulega rozbiciu na cuchnące składniki wyjściowe, jak zwykle poczyniła ponure zmiany.Ale tym razem morderca nie wprowadził chociaż swoich ohydnych modyfikacji.Nie przyprawił zwłokom łabędzich skrzydeł.Wyłączyłem część świadomości, która nieustannie podsuwała mi obraz uśmiechniętej młodej kobiety, tej sprzed drogerii w miasteczku, i podszedłem bliżej, żeby obejrzeć ciało.Na pociemniałej skórze widniało kilka nacięć, najwyraźniejsze i najbardziej znaczące znajdowały się na szyi.Chociaż zwłoki leżały na brzuchu, rozległość tej rany była aż nadto oczywista.- Może pan stwierdzić, od kiedy nie żyje? - spytał Mackenzie.- Tak mniej więcej — dodał, zanim zdążyłem otworzyć usta.- Tkanka miękka jeszcze się nie rozłożyła - odparłem.- Skóra zaczyna się dopiero ześlizgiwać… - Wskazałem rany, w których roiło się od larw.-Biorąc pod uwagę ilość i aktywność larw, najprawdopodobniej od sześciu, ośmiu dni.- Może pan to zawęzić?Już miałem warknąć, że nie dalej jak przed sekundą pytał mnie o diagnozę szacunkową, ale się powstrzymałem.Nie było to przyjemne ani dla mnie, ani dla niego.- Pogoda się nie zmieniała, więc zakładając, że zwłoki leżą w tym miejscu przez cały czas, od sześciu do siedmiu dni.- Coś jeszcze?- Takie same rany, jakie widzieliśmy na ciele Sally Palmer, chociaż tu jest ich mniej.Poderżnięte gardło, odwodnione zwłoki.Odwodnione mniej niż zwłoki Sally, ale te leżą tu krócej.Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że ofiara się wykrwawiła.- Spojrzałem na trawę, sczerniałą od alkalicznych związków uwolnionych podczas rozkładu.- Żeby mieć stuprocentową pewność, trzeba by zbadać zawartość żelaza w ziemi, ale moim zdaniem, zabito ją gdzie indziej, następnie przeniesiono tutaj, tak jak Sally Palmer.- Myśli pan, że to robota tego samego człowieka?- Przesadza pan, nie jestem jasnowidzem.Mackenzie mruknął coś pod nosem.Wiedziałem, dlaczego czuje się nieswojo.Pod niektórymi względami morderstwo to było podobne do morderstwa Sally, jednocześnie różniło się od niego na tyle, żeby mieć wątpliwości, czy zrobił to ten sam sprawca.Z tego, co dotąd widziałem, ofiara nie miała obrażeń twarzy.Co więcej, rzucał się w oczy brak ptasiego lub zwierzęcego fetysza, tak oczywistego w przypadku morderstwa Sally Palmer.Z detektywistycznego punktu widzenia pociągało to za sobą mnóstwo niepokojących problemów.Albo stało się coś, co zmusiło mordercę do zmiany metody zabijania, albo był po prostu nieobliczalny.Trzecia możliwość zakładała istnienie dwóch różnych sprawców.Żadna z nich nie napawała zbytnim optymizmem.Pobierałem próbki przy monotonnym akompaniamencie brzęczenia much.Od kucania zesztywniały mi mięśnie i stawy.- Skończył pan? - spytał Mackenzie.- Prawie.Cofnąłem się.Nadeszła pora na kolejny krok, a ten nigdy nie należał do przyjemnych; Pomierzyliśmy i obfotografowaliśmy zwłoki, zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić bez ich przesuwania.Teraz musieliśmy sprawdzić, co jest pod nimi.Technicy zaczęli ostrożnie je przewracać.Wystraszone muchy zabrzęczały jeszcze głośniej.- O Chryste!Nie wiem, kto to powiedział.Wszyscy obecni tam technicy byli zaprawionymi w boju weteranami, ale chyba żaden z nich nie widział czegoś takiego.Tym razem morderca okaleczył przód ciała, nie tył.Brzuch był rozcięty i gdy zwłoki przewrócono na bok, z rozległej rany coś wypadło.Jeden z policjantów odwrócił się gwałtownie i zwymiotował.Przez chwilę nikt ani drgnął.Potem górę wziął profesjonalizm.- Co to, do diabła, jest? - spytał przyciszonym głosem wstrząśnięty Mackenzie.Jego opalona twarz była teraz biała jak papier.Patrzyłem na to, lecz nie wiedziałem.Widok wykraczał poza moje doświadczenie zawodowe.Jako pierwszy otrzeźwiał jeden z techników.- To króliki - powiedział.- Miot królików.Gdy do mnie podszedł, siedziałem na tylnej klapie land rovera z butelką zimnej wody w ręku.Zrobiłem, co mogłem.I z ulgą zdjąłem kombinezon.Ale chociaż umyłem się w policyjnej przyczepie, wciąż czułem się brudny i nie miało to nic wspólnego z upałem.Mackenzie usiadł obok bez słowa.Ja wypiłem łyk wody, on wyjął miętówki.- Cóż - mruknął wreszcie.- Wiemy przynajmniej, że to ten sam facet.- Nie ma tego złego, co? - Powiedziałem to bardziej szorstko, niż zamierzałem.Zerknął na mnie kątem oka.- Dobrze się pan czuje?- Po prostu wyszedłem z wprawy.To on mnie w to wciągnął i myślałem, że mnie przeprosi.Ale nie przeprosił.Milczeliśmy jeszcze przez jakiś czas.Wreszcie powiedział:- Lyn Metcalf zaginęła dziewięć dni temu.Jeśli jest tak, jak pan mówi i jeśli nie żyje od tygodnia, oznaczałoby to, że przetrzymywał ją żywą co najmniej przez dwa dni.Może trzy.Tak samo jak Sally Palmer.- Wiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]