[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Może po prostu zbrojeniowcy urządzili sobie nocne strzelanie.Choć nie wiem, na co mogłoby im się to przydać.Wstał z łóżka i podszedł do okna.– Nic nie widzę.Wzgórza zasłaniają widok.Brzmiało to jednak inaczej niż po południu.Jakby bliżej.Ale w nocy dźwięki szybciej się rozchodzą.– Wróć do łóżka, kochanie.Jutro dowiesz się wszystkiego.– To bardzo dziwne.– Skoro nic nam nie grozi, to może na razie nie będziemy o tym myśleć?– Przepraszam.Masz rację.Usiadł na łóżku koło niej.Objęła go ramionami i położyła jego głowę na poduszce.– Chcę cię o coś spytać.O ten twój wyjazd w przyszłym tygodniu.Wciąż nie wiem, po co jedziesz, lecz rozumiem, że nie możesz mi powiedzieć, i nie nalegam.Powiedz tylko, proszę, czy to jest niebezpieczne? Tyle możesz mi powiedzieć, nie zdradzając tajemnicy.– Nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa – skłamał.– Na pewno?– Na pewno.To tylko podróż.Tam i z powrotem.Ale wszystko pójdzie na marne, jeśli dowie się o tym przeciwnik.Poinformowano go, tak jak innych oficerów grupy B1, iż mają około siedemdziesięciu pięciu procent szans na przeżycie operacji „Apollo”.Pakistański kolega, z którym niedawno rozmawiał, sądził jednak, że jest to rozmyślne kłamstwo i że autorzy planu operacji nie pozwolą, by przeżył choćby jeden jej uczestnik.Churchill w znacznym stopniu zgadzał się z nim.Byłoby to zgodne z charakterem zadania.Teraz po raz kolejny powiedział sobie, że nie wolno mu wycofać się z udziału w operacji, że nie powinien mieć żadnych wątpliwości, bo ludzi, przeciwko którym jest ona skierowana, po prostu trzeba powstrzymać.– Powiedz, nie zostawisz mnie? – zapytała Catharine.– Jak mógłbym cię zostawić?– Nie wiem.Przestraszyłam się.Przed chwilą mówiłeś tak, jakby mnie tu nie było.– O wybuchu? Chciałem tylko.– Nie, przedtem, kiedy opowiadałeś o szczęściu i niewinności.Miałam wrażenie, że mówisz do siebie.Jakbyś pewnego dnia miał o mnie zapomnieć.Powiedz, że to niemożliwe.Prawda? Jeśli mam cię stracić, to niech to się stanie za sprawą śmierci.Churchill przytulił ją bardzo mocno i przysunął jej twarz do swojej.– Obiecuję ci, że nigdy nie zrobię niczego podobnego.– Słowo? Słowo honoru, że mnie nie opuścisz?– Słowo honoru.* * *Brian Leonard zaparkował swój samochód w stałym miejscu przed kasynem i przez chwilę usiłował zmusić się, aby zeń wysiąść.Było kilka minut po jedenastej.Minione sześć i pół godziny spędził albo na nogach, albo za kierownicą.Nie zjadł śniadania, był nie ogolony.Tak jak poprzedniego popołudnia, przez dziurę w spodniach można było dostrzec jego zakrwawione kolano, choć była to druga noga i inna para spodni.Teraz, kiedy samochód stał, gorąco coraz bardziej dawało się Leonardowi we znaki i nakłaniało go do opuszczenia pojazdu, mimo że wolałby pozostać w ukryciu.Wreszcie poruszył się, słysząc dźwięk silnika wielkiej ciężarówki powoli zbliżającej się od strony głównej bramy.Każdy znajdujących się w niej żołnierzy po przebyciu dziewięciu lub dziesięciu mil podczas ostatniej fazy ćwiczenia „Nabab” i tuż po jego zakończeniu musiał zerwać się z łóżka na dwie i pół godziny przed pobudką i brać udział w przeczesywaniu wzgórz.Każdy wiedział, że za to wszystko odpowiedzialny jest Leonard.Mieli wysiąść z ciężarówki w bezpośrednim sąsiedztwie parkingu, a Leonard wiedział, jak reagują żołnierze na jego widok, i nie miał ochoty słuchać obelg rzucanych pod jego adresem, zaakcentowanych być może paroma seriami z peemów.Pośpiesznie wysiadł z samochodu i schronił się w kasynie.Przy drzwiach westybulu uzbrojony wartownik stanął przed nim na baczność.Leonard odsalutował mu mniej pedantycznie niż zazwyczaj i podszedł do drzwi stanowiska dowodzenia, które po chwili rozwarły się przed nim.– Spocznij, proszę – powiedział niepewnie do starszego sierżanta, szefa batalionu i kaprala, którzy powstali na jego widok.– Są już jakieś nowiny?– Nie, sir – powiedział sierżant – żadnych, poza tym meldunkiem o dziesiątej, który.– Który przekazaliście mi przez radio, właśnie.– Lada chwila on się znów zgłosi, sir.– Tak się składa, że akurat dlatego tu jestem.– Znalazł pan coś, sir? – spytał kapral.– Nie.Nic.Zupełnie nic.– Jak pan myśli, kto to zrobił, sir? – nie ustępował kapral.– Ten typ, którego pan obserwuje? Czy to ten sam facet, którego szukaliście podczas ćwiczeń?– Tak.Wkrótce dowiem się więcej.– Ale jak mógł dobrać się do tej broni? – Kapral nie zauważył, że sierżant piorunuje go wzrokiem.– I co on w ogóle knuje? Te ruiny to przecież nie jest cel wojskowy.Zanim Leonard zdążył polecić sierżantowi, aby ten zaaresztował kaprala i kazał trzymać go o chlebie i wodzie, zadzwonił cywilny telefon.– Mieszkanie pana Locka – powiedział Leonard do słuchawki.– Tu biblioteka publiczna.– Słucham.Tu Lock.– Niestety, sir, nie zlokalizowaliśmy jeszcze tej książki dla pana.Szukaliśmy wszędzie tam, gdzie przypuszczalnie mogłaby być.– No, to teraz zacznijcie szukać tam, gdzie nie może jej być, i to szybko.– Tak jest, sir.Kłopot w tym, że do paru, eee, szafek z książkami nie możemy dostać się bez kluczy.– Nic mnie to nie obchodzi.Nie zapominajcie, że to bardzo duża książka.Powinniście znaleźć ją bez trudu.A co porabia główny bibliotekarz?– To co zawsze, sir, odkurza półki.Ale nie wygląda dobrze.Jeden z nas spytał go, dlaczego chodzi z bandażem, a on powiedział, że się przewrócił.Tylko tyle.– Zauważyliście jakichś nowych czytelników?– Nie, sir.– No, to zabierajcie się do szukania, bo jak nie znajdziecie tej książki, napiszę na was raport do burmistrza.– Tak jest, sir.Leonard odłożył słuchawkę, po czym znów ją podniósł, wykręcił numer centrali i zażądał połączenia z pracownią badań specjalnych.Czekając, na przemian wpatrywał się w dwóch podoficerów, aż ci zmieszani opuścili wzrok, przeglądając magazyny, które czytali przed jego przybyciem.Zdenerwował go nie tyle sposób, w jaki patrzyli na niego, ile sposób, w jaki patrzyli na siebie.Wreszcie w słuchawce rozległ się głos:– Pracownia badań specjalnych, słucham.– Tu Lock.Dzisiejsza częstotliwość to pięć kiloherców.Jak tam sprzęt?– Nie stwierdziliśmy żadnych usterek.Od czasu pana poprzedniego telefonu zarejestrowaliśmy jeszcze cztery transmisje, trzy w kierunku na zewnątrz i jedną z zewnątrz, wszystkie były dobrej jakości.– Na pewno?– Na pewno.Ta z zewnątrz była od lekarza z miasta, te na zewnątrz do miejscowego klubu golfowego, firmy farmaceutycznej i sklepu z winem.Przebadaliśmy jak zwykle wszystkie połączenia: jakość była nienaganna.Mamy je na taśmie, mogę ją panu przegrać.– Nie trzeba.Proszę natychmiast mnie zawiadomić, jeśli wykryjecie choćby najmniejszy spadek jakości transmisji, zrozumiano?– Oczywiście.Czy to wszystko?– Tak.W porządku.Do widzenia.Odkładając słuchawkę, Leonard zmarszczył brwi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]