[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Posiadłość leżała w gęsto zalesionej kotlinie, obrzeżonej wijącą się i zanikającą pośród drzew rzeczką; budynki rozsiane były po tej zielonej gęstwinie dziwnie bezplanowo.Czas oraz wrodzone uzdolnienia i skłonności Johna Morne’a i jego najbliższych poświęcane były różnego rodzaju zajęciom.Od swego przybycia na Zachód był John Morne zasadniczo hodowcą mbydła, zarazem jednak uprawiał myślistwo i górnictwo, był także po trosze drwalem.We wszystkich tych czynnościach dopomagała mu cała rodzina.Przywódcza rola starego Johna Morne’a utrzymała się w takiej sile, że ani jeden z jego synów nie wyłamał się spod ojcowskiej władzy i nie opuścił rodzimej siedziby.Ród Morne’ów tak się rozrósł, że posiadłość czyniła wrażenie wsi raczej niż siedziby farmera.Pośród gęstwiny drzew rozsiane były małe domki i każdy z nich - oczywiście poza stodołami i oborami - zamieszkały był przez jedną z rodzin założonych przez potomstwo Morne’a.Stary John miał trzech synów: Phila, Hektora i Billa, którzy pożeniwszy się, utworzyli w ojczystej zagrodzie nowe rodziny.Oprócz synów byli jeszcze dwaj siostrzeńcy starego Johna - Mat i Oliver Pattisonowie, którzy jeszcze jako mali chłopcy przybyli pod wujowski dach szukać opieki i obrony.Przestępstwa popełniane przez członków rodu nie były stwierdzone w sposób na tyle oczywisty, by miały na nich ściągnąć karzącą rękę sprawiedliwości; zbyt dobrze jednak były znane, aby nie miały narażać każdego z nich na nadzianie paroma funtami ołowiu, gdyby znalazł się w pojedynkę poza granicami rodowej siedziby, a tym bardziej w mieście.Dlatego właśnie wszyscy wraz z rodzinami grupowali się dokoła Johna Morne’a, a John przyjmował ich chętnie, jakkolwiek wiedział dobrze, że tym sposobem zyskuje sobie wrogów wśród sąsiadów.Był jednak zbyt dumny, aby miał odmówić pomocy i opieki swoim krewnym.Wielki Jim zapamiętał dokładnie noc, kiedy tętent kopyt końskich, który rozległ się w dolinie, zbudził go ze snu w jego izdebce na poddaszu.Pamiętał, że błyskawicznie wciągnął na siebie spodnie, zbiegł po schodach ze strzelbą w ręku - umiał się już wówczas posługiwać bronią tak dobrze, jak każdy dorosły - i wpadł do pokoju frontowego akurat wtedy, kiedy przez rozwarte szeroko drzwi wejściowe wchodzili dwaj rośli chłopcy, ochlapani od stóp do głowy błotem.W oczach mieli wyraz wściekłości i przerażenie, błagali Johna Morne’a o ukrycie ich pod swoim dachem.Zanim zdążył on odpowiedzieć, zadudniły przed domem podkowy innych koni i po chwili do domu zaczęła się wdzierać gromada ludzi, której nie dopuściło jednak do środka pół tuzina strzelb.Stłoczeni w drzwiach przybysze oświadczyli Johnowi Morne’owi, że jeżeli da pod swoim dachem schronienie tym łotrom, jego życie i życie wszystkich, którzy opowiedzą się za nim, będzie zagrożone i że padnie ofiarą wcześniej czy później.O, jak dobrze zapamiętał Jim odpowiedź daną przez Johna Morne’a:„Łotry te, jak pozwalacie sobie ich nazywać, są moimi siostrzeńcami.Łączą mnie z nimi więzy krwi, śmierć jeno władna jest to rozdzielić.Zabrać ich spod mojego dachu może prawo krajowe jedynie.Jeśli więc znajduje się pośród was szeryf, niech wystąpi i zażąda wydania mu moich siostrzeńców na mocy prawa.Zaś wszyscy inni muszą odejść stąd niezwłocznie!”Nie było szeryfa pośród napastujących i cała gromada była zmuszona się wycofać.Mężczyźni pozostali jeszcze jakiś czas przed domem, złorzecząc głośno i rozpatrując sposoby pomsty na Morne’ach; wygrażali nawet, że doszczętnie puszczą z dymem ich siedzibę, jako źródło zakały, i powywieszają na gałęziach wszystkich mieszkańców farmy.Czyjś rozsądniejszy głos usiłował uspokoić najbardziej wzburzonych.Był to głos najbogatszego w okolicy farmera, Stoddarda.Jim poznał go po sposobie mówienia.„Strzelać do ludzi nie mając poza sobą prawa - ostrzegł - to tak jakby popełnić czyn zbrodniczy, którego hańba spadłaby na cały kraj.A młode pokolenie Morne’ów rosłoby w przeświadczeniu, że przysługuje mu wobec tego prawo oddawania się rozbojowi.Nie, chłopcy! Natrafiliśmy tutaj na przeszkodę niedającą się obalić.Jedyne co pozostało nam do zrobienia, to powrócić spokojnie do domów i czekać na inną sposobność.Możecie być pewni, że nie wypadnie wam długo na nią czekać.Przekonacie się, że nadejdzie dzień, kiedy ród Morne’ów zostanie wytępiony do szczętu, jak szkodliwe plugastwo! Należy jedynie uzbroić się w cierpliwość!”Jim nie zapomniał nigdy tego przemówienia.Od tego dnia zaczął w głębi duszy przyznawać słuszność zdaniu Stoddarda o rodzinie Morne’ów jako o zarodku wszelkiego plugastwa, które musi zostać kiedyś zniszczone.Pomimo tych groźnych przepowiedni Morne’owie nie przestali jednak istnieć.Domy były może nieco bardziej zmurszałe niż przed pięciu laty, ale nie wyglądało na to, by ród zmalał liczebnie.Jim mógł z tej odległości słyszeć głosy dzieci pnących się w górę po zboczu ku miejscu, na którym siedział.Coraz wyraźniej dolatywał do niego gwar, który czyniły.Z liczebności głosów wywnioskował, że ród Morne’ów i Pattisonów musiał się rozrosnąć od czasu jego wyjazdu.Z czego żyli? Skąd czerpali środki utrzymania? Zaciągali niewątpliwie długi, tu i ówdzie udawało im się zapewne pochwycić parę sztuk cudzego bydła, zabłąkanego w pobliżu ich posiadłości, ponadto polowali i chwytali w zasadzkę grubszą zwierzynę; której skóry korzystnie sprzedawali; nade wszystko jednak trudnili się braniem udziału w niezbyt czystych sprawach skwapliwie przez nich tajonych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]