[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ani ja, ani ojciec mój nie zgodzilibyśmy się na to.My, ludzie pracy, mamy także swoją dumę.Baronówna podniosła się z ławki; w twarzy jej było poważne zamyślenie.— Panie Adolfie — rzekła — szanuję pańskie powody i podzielam je.Ja również nie przystałabym na to, abyśmy ukradkiem zdobywali sobie to szczęście, które nam się z prawa należy.Ale przekonam tych, od których zależę, że dla mnie nie ma szczęścia bez pana.Przyznaję się otwarcie do tego, nie rumienię się ani wstydzę tego wyznania, bo miłość moja dla pana nie jest chwilową, kapryśną zabawką duszy, ale jest to jej potrzebą, koniecznością.Kto mi przeszkodzi ziścić to pragnienie, odpowie za moje życie!.Była w tej chwili tak majestatycznie piękną, tak poważną, że Adolf nie śmiał nawet dziękować jej za to wyznanie, nie śmiał zbliżyć się i ucałować jej ręki.Pocałunek uwłaczałby uroczystości tej chwili.— Po tym, coś pan usłyszał, czy możesz pan wstrzymać swój wyjazd? — spytała go Zofia.— Zostanę.Podał jej rękę.Ona rękę jego zatrzymała w swojej i szli razem czas jakiś obok siebie w milczeniu.Wtem na końcu alei ukazał się baron.Widok ten zmieszał Adolfa.Chciał usunąć się od Zofii, ale zatrzymała go.i rzekła ze stanowczością:— Zostań pan — i poszła z nim śmiało wprost naprzeciw barona.Ten stanął, jakby piorunem rażony, zobaczywszy Adolfa obok Zofii.Gniew, oburzenie odjęło mu na chwilę mową.Zaledwie zdołał wydobyć z piersi pytanie, mierząc siostrzenicę strasznym wzrokiem.— Zofio, co to znaczy?Potem, wyrwawszy jej rękę z ręki Adolfa, spojrzał na niego z pogardą i zapytał dumnie:— Jak śmiałeś pan tu przyjść?.— Ja wezwałam pana Adolfa.— odrzekła z powagą i spokojem Zofia.Baron spojrzał na nią wytrzeszczonymi oczyma.— Ty? Dlaczego?!— Aby mu powiedzieć, że go kocham.Oczy barona krwią nabiegły; wyznanie Zofii pozbawiło go prawie przytomności, gniew przeszedł we wściekłość, furię.Wszystkie muskuły jego twarzy drgały, że zdawało się, iż cała twarz karmazynowa rozleci się w kawałki.— Co? ty.ty?.— bełkotał niewyraźnie — ty kochasz tego?.Przerwała mu prędko i rzekła z dumą:— Nie obrażaj, wuju, tego, który będzie mężem moim.— Co?.on?.ten cham?.— Baronie!.— odezwał się surowo Adolf marszcząc brwi — nie zapominaj się!.— Ty śmiesz mi grozić? Ty, ty, co wkradłeś się jak złodziej do mego domu, aby obałamucić młodą dziewczynę! Więc to są wasze zasady postępowe, wyrodki społeczeństwa, ludzie bez honoru i imienia!.Ty mężem jej?.Prędzej będę ją wolał trupem widzieć niż żoną dorobkowicza, urodzonego na śmiecisku jak pies.— Czy słyszysz, panno Zofio? — spytał Adolf z bolesnym i cierpkim uśmiechem.Zofia stała cała ścierpnięta, zesztywniała z przerażenia, słuchając obelg barona; zbladła śmiertelną bladością i rzekła ledwie dosłyszanym głosem zwracając się do Adolfa:— Idź pan, panie Adolfie.Nie mogę pozwolić, byś dla mnie dał sobie uchybiać.Ubliżałabym tobie i sobie, gdybym cię chciała tu zatrzymywać dłużej.Teraz możesz odejść.XXIW powrocie do domu baron, ochłonąwszy nieco z gniewu, chciał na drodze łagodniejszej już perswazji przekonać Zofię o niestosowności jej znalezienia się w parku.Miłość jej do Adolfa nazwał zaślepieniem, chwilowym uniesieniem, zapomnieniem się, którego by potem mocno żałowała.Przypomniał jej obowiązki rodu, stanowisko, jakie zajmuje, i tysiączne inne argumenta.Zofia nic nie odpowiadała.Obrażona i boleśnie dotknięta duma zamknęła jej usta.Siedziała jak automat obok niego z rękoma opuszczonymi na kolana.Oczy patrzały przed siebie sztywnie, surowo, poważnie.Niema i milcząca jej boleść była dziwnie przejmującą i przykrą.Barona niepokoiło to.Wolałby był łzy, wyrzuty i skargi niż to głuche milczenie, niż te zamknięte blade usta.Gdy przybyli do pałacu, Zofia udała się wprost do swego pokoju.Tego dnia nie wyszła do herbaty.Baron opowiedział córce, Jerzemu i Maurycemu zdarzenie w parku.Wszyscy byli oburzeni na Adolfa, jemu bowiem przypisywali powód zapomnienia się Zofii.Jerzy robił sobie wyrzuty, że przez niego Adolf dostał się do ich domu i zamącił spokój rodzinny.Irena nie miała słów na wyrażenie oburzenia, że syn jakiegoś fabrykanta śmiał podnieść oczy na pannę wysokiego rodu.Była zgorszoną i zirytowaną zuchwałością parweniusza.Maurycy niewiele wtrącał się do rozmowy, bo mu nie wypadało mieszać się w interesa familijne; jednak twarz jego wyrażała widoczne zadowolenie i tryumf z poniżenia człowieka, do którego on miał antypatię od pierwszej chwili.— Pańskie domysły były słuszne — rzekła do niego Irena.— Przypominasz pan sobie, cośmy przed kilku dniami mówili o Zosi.Pan odgadłeś powód jej dziwacznego usposobienia.— A pani wątpiłaś wtedy, że panna Zofia będzie miała tak gminny gust, że się jej może spodobać człowiek, który w kominach i maszynach widzi poezję.Panienki w tym wieku miewają często, dziwaczne i kapryśne zachcenia.— Nie, nie, Zosia temu nie winna — utrzymywał baron.— Dziewczyna młoda, niedoświadczona.on spostrzegł to i chciał korzystać z tego.— Utylitarysta.— rzekł z przekąsem Maurycy — to jego fach.— Frant.— dorzucił baron.— Szczęściem, że dość wcześnie zdemaskował się.Zosi na chwilę przewróciło się w główce, ale pewny jestem, że ta niedorzeczna miłość prędko wyszumi jej z głowy.Tak rozumował baron, ale domysły jego nie sprawdzały się.Stan Zofii z każdym dniem się pogorszał.Nie płakała, nie skarżyła się, ale zobojętniała na wszystko; przestała prawie mówić.Jerzy i baron wysilali się, aby ją rozerwać, wymyślali zabawy, przejażdżki.Zofia brała w nich udział osobą swoją, ale dusza jej zdawała się być umarłą i zastygłą na wszelkie wrażenia.Okropnie było patrzeć na nią, jak nieraz wśród ogólnej wesołości siedziała z oczyma utkwionymi w jedno miejsce, bez ruchu i życia, z twarzą bladą i niewzruszoną, którą mroziła wszystkich.Irenę drażniła ta apatia, nazywała ją komedią i unikała towarzystwa Zofii, które jej działało na nerwy.Barona ten stan martwoty do desperacji doprowadzał.Nieraz widząc, jak daremnymi były wszelkie sposoby rozerwania jej, pytał zniecierpliwiony:— Powiedz mi, co ci jest?.Spoglądała wtedy na niego bezdusznym, pustym wzrokiem i odpowiadała krótko:— Nic.— Czy jesteś chorą?— Nie.„Tak" i „nie" — to były jedyne słowa, które z zamkniętych ust jej dobyć można było.Reszty słów jakby zapomniała.Dusza jej zdawała się nie czuć, nie myśleć, nie żyć.Jednego dnia do miasteczka przybyła trupa wędrujących artystów; porozsyłano afisze po okolicy, zapowiadające przedstawienie dwóch komedyjek Fredry syna: Jedynaczka i Consilium facultatis.Obiedwie pełne wesołości, aż do przesytu, i swobodnego, luźnego humoru.Baron znał je dobrze; zdecydował się jednak pojechać na nie głównie dla Zofii.Miał nadzieję, że ją to zabawi, rozśmieszy.Gdy jej to zaproponował i prosił, żeby się wybrała z nimi, wstała w milczeniu i posłuszna jak dziecko, ubrała się i pojechała.Ale przez cały czas przedstawienia siedziała nieruchoma, obojętna, jakby nic nie słyszała, nie widziała.Ani jeden muskuł bladej twarzy nie drgnął, oczy ani na chwilę nie pozbyły się martwoty i sztywności.Wśród ogólnej wesołości, panicznego śmiechu publiczności, siedziała jak posąg cmentarny; gwar wesołości zdawał się nie dochodzić jej uszu.Wszystkie lornetki z ciekawością zwróciły się na jej posągową twarz z matowymi, czerwonymi oczyma, ale ona nie widziała tego.Baron nie mógł spokojnie patrzeć na tę żywą umarłą, łzy zakręciły mu się w oczach, wstał i opuścił z nią salę w połowie przedstawienia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]