[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Demon, wiadomo, Agatho… — od agatu chyba, że czarny? Czy agathon — mądrość? Astronautów nie uczą greki — szkoda.Miał słabość do starych podręczników astronomii gwiezdnej i planetarnej.Ta ich wzruszająca pewność siebie: w 1913 roku głosiły, że Ziemia jest, z kosmicznej przestrzeni, czerwonawa, ponieważ atmosfera pochłania błękitną część widma, więc, rozumie się, to, co pozostaje, musi być co najmniej różowe.Kulą w płot! A jednak, kiedy się oglądało te wspaniałe mapy Schiaparellego, wprost nie chciało się pomieścić w głowie, że widział nie istniejące.Co najdziwniejsze, inni, po nim, też to widzieli.Był to jakiś psychologiczny fenomen, któremu później nie poświęcano już uwagi.Najpierw cztery piąte każdego dzieła o Marsie wypełniała topografia i topologia kanałów — toż znalazł się w drugiej połowie XX wieku astronom, który poddał ich sieć statystycznej analizie i wykrył jej podobieństwo, właśnie topologiczne, do sieci kolejowej, więc komunikacyjnej — w odróżnieniu od przebiegu naturalnych pęknięć czy rzek — a potem, jakby kto czar zdmuchnął, jednym zdaniem kwitowano rzecz: złudzenie optyczne — i kropka.Oczyścił maszynkę pod oknem i chowając ją do futerału, raz jeszcze spojrzał, już z nie ukrywaną niechęcią, na ten cały Agathodaemon, na ów zagadkowy „kanał”, który był nudnym płaskim terenem z nielicznymi rumowiskami w zamglonym horyzoncie.W porównaniu z Marsem Księżyc był po prostu przytulny.Zapewne, komuś, kto się na krok z Ziemi nie ruszył, brzmiałoby to dziko, lecz przecież święta prawda.Najpierw — Słońce jest stamtąd akurat takie samo, jak z Ziemi, a że to ważne, o tym wie każdy, kto nie tyle się zdziwił, ile wprost przeląkł, ujrzawszy je w postaci skurczonego, zwiędłego, zimnawego ognika.A już majestatyczna, błękitna Ziemia, jak lampa, symbol bezpiecznego pobliża, znak domu, rozjaśniająca tak dobrze noce — podczas kiedy Fobos z Dejmosem nie dawały nawet tyle światła, ile Księżyc w pierwszej kwadrze.No i cisza.Wysoka próżnia, spokojna, to nie był przypadek, że łatwiej przychodziło nadawać telewizyjne lądowanie, pierwszy krok projektu Apollo, podczas kiedy o analogicznym widowisku, ot, powiedzmy, ze szczytu Himalajów, nie było nawet mowy.O tym, czym jest dla człowieka wiatr, który nigdy nie ustaje, można się bez reszty przekonać dopiero na Marsie.Spojrzał na zegarek: był to zupełnie nowy nabytek, z pięcioma koncentrycznymi cyferblatami, podawał standardowy czas ziemski, czas pokładowy i czas planetarny.Była szósta z minutami.Jutro o tej porze będę o cztery miliony kilometrów stąd — pomyślał nie bez satysfakcji.Należał do „klubu przewoźników”, żywicieli Projektu, ale godziny jego służby były policzone, bo na linię Aresterra wprowadzono już te nowe olbrzymie jednostki z masą spoczynkową rzędu 100 000 ton.„Ariel”, „Ares”, „Anabis” leżały na kursie Marsa od paru tygodni; „Ariel” miał lądować za dwie godziny.Nigdy jeszcze nie widział lądowania stutysięcznika, bo na Ziemi siadać nie mogły; ładowano je na Księżycu, ekonomiści obliczyli, że się to opłaci.Takie jednostki, jak jego „Cuwier”, z tymi kilkunastoma tysiącami ton, miały definitywnie zejść ze sceny.Ot, jakąś drobnicę może będzie się jeszcze czasem nimi przerzucało.Była szósta dwadzieścia i rozsądny człowiek zjadłby o tej porze coś gorącego.Myśl o kawie też była zachęcająca.Ale gdzie się tu można pożywić — nie wiedział.W Agathodaemonie był po raz pierwszy.Dotąd obsługiwał główny przyczółek — syrtyjski.Dlaczego zaatakowano Marsa w dwóch punktach naraz, odległych od siebie o kilkanaście tysięcy mil? Znał uczone racje, ale myślał swoje.Zresztą nie obnosił się z tym krytycyzmem.Wielka Syrta miała być termojądrowym oraz intelektronicznym poligonem.Wyglądało tam zupełnie inaczej.Niektórzy mówili, że Agathodaemon jest Kopciuszkiem Projektu i że już kilkakrotnie groziło mu zwinięcie.Wciąż jednak liczyli jeszcze na tę jakąś zamarzła wodę, na te głębokie lodowce z zamierzchłych epok, które właśnie tu miały tkwić, gdzieś pod zapiekłym gruntem — pewno, że jeśliby się Projekt dokopał miejscowej wody, byłoby to istnym triumfem, zważywszy, że na razie każdą kroplę woziło się z Ziemi, a urządzenia wychwytujące parę wodną z atmosfery budowano i budowano drugi rok, chwila zaś rozruchu wciąż się oddalała.Nie, stanowczo Mars nie miał dlań żadnych powabów.Nie chciało mu się wyjść jeszcze — w budynku było tak cicho, jakby wszyscy gdzieś poszli czy pomarli.A nie chciało mu się wyjść głównie przez to, że przywykał coraz bardziej do samotności — dowódca może być na pokładzie zawsze samotny, jeśli chce — i służyła mu dobrze: po dłuższej podróży — leciało się teraz, po opozycji, przeszło trzy miesiące — musiał użyć pewnego wysiłku, żeby wejść tak od razu i po prostu w tłum obcych ludzi.A nie znał tu nikogo oprócz dyżurnego kontrolera.Mógł pójść do niego na piętro, lecz byłoby to w nie najlepszym guście.Nie należy zawracać głowy ludziom przy pracy.Sądził podług siebie: nie lubił takich gości.W przegródce nesesera był termos z resztką kawy i paczka keksów.Jadł, starając się nie kruszyć, pił i patrzał przez porysowaną piaskiem okrągłą szybę w stare, płaskie i jak gdyby śmiertelnie zmęczone dno tego Agathodaemona
[ Pobierz całość w formacie PDF ]