[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Choćby skręcona kostka.Spiąłem się, aby ustawić faceta do pionu, potem przytrzymałem go za fraki, żeby nie padł, gdy wspinałem się do szoferki.I ostatni, najgorszy etap: mozolnego wciągania delikwenta do środka.Nie wiem, ile to trwało – dziesięć minut, piętnaście.W każdym razie potrzeba było trzech prób, żeby sapiący, jęczący i omdlewający co chwila wieśniak spoczął w końcu na fotelu pasażera.Przypiąłem drania pasami i siadłem za kierownicą.gps meldował, że szpital hrabstwa znajduje się niespełna pięć mil od miejsca wypadku.Nawet przy takiej pogodzie dojechanie do niego nie powinno mi zająć więcej niż kwadrans.Smolisty sankarz obudził się po trzech minutach jazdy.Nie wiem, co go otrzeźwiło, ciepło panujące w kabinie czy te wstrząsy – przy szybszej jeździe rzucało nami dość ostro, najwidoczniej uszkodziłem podczas kolizji przednie zawieszenie.Cokolwiek to było, otworzył niezbyt przytomne oczy i wyszczerzył szerokie rzędy idealnie równych i białych jak śnieg zębów.Poczułem się, jakbym oglądał pierwszego „Aliena”.Ale nie wysunął wewnętrznej szczęki.Za to odezwał się bełkotliwie.– Gdzie ja jestem?– Na szesnastce, tam, gdzie się zderzyliśmy.Wiozę pana do szpitala.Potoczył oczami po kabinie, zatrzymał na moment spojrzenie na mnie, potem odpłynął.Nie na długo jednak.– Moje sanie – wymamrotał.– Chyba są w lepszym stanie niż mój samochód – odburknąłem, przypominając sobie rysy zdobiące cały bok.Facet przeszedł do porządku dziennego nad tym stwierdzeniem, nawet nie otworzył oczu.– A reni.fery?– Zwierzaki stały na nogach, kiedy je ostatni raz widziałem.Spokojna głowa, dzisiaj jest Wigilia, o tej porze na podmiejskich autostradach ruchu nie ma, nikt ci ich nie podpieprzy.A ja zaznaczyłem w nawigacji, gdzie stoją.Najwyżej trochę zmarzną.– pomyślałem, że takie zwierzaki całkiem dobrze sobie radzą w zimnym klimacie – albo zgłodnieją.Facet skinął głową, ale nie odpowiedział.I dobrze, nie miałem ochoty na gadki.Wprawdzie nikt na mnie w domu nie czekał z kolacją, ale po dziesięciu latach harówy chciałem usiąść w Wigilię na miękkiej kanapie, obok własnoręcznie przystrojonej choinki, rozkoszować się białym winem do fileta z soli, posłuchać kolęd.Jak człowiek, normalnie.Sięgnąłem do włącznika radia.Kolęd mogłem posłuchać i tutaj.Pięćset wat, tyle mocy ma pieprzony zestaw Infinity montowany fabrycznie w ram-ach.I chyba tyle decybeli dostaliśmy prosto w uszy, ledwie przekręciłem gałkę.Mój śnięty koleżka w czerni też zareagował jak trzeba.Oczy mu się zrobiły okrągłe i nawet ta charakterystyczna mgiełka na moment zniknęła.– Wybacz, bracie – jęknąłem, ledwie udało mi się skręcić potencjometr.– Naprawdę nie moja wina.Dopiero odebrałem to cacko z salonu.Skinął głową, a może był to tylko efekt kolejnego zarzucenia wozem.Przez kilka minut jechaliśmy w ciszy, słuchając świątecznej muzyki pełnej wszechobecnych dzwonków.Właśnie docierałem do zjazdu z autostrady, gdy mój towarzysz otworzył przytomniej oczy.– Sanie.– wymamrotał.– Spokojnie – odparłem, siląc się na luz.– Zaraz będziemy w szpitalu.Stamtąd zgłoszę na policję, żeby je odholowano.– Nie rozumiesz.– próbował powiedzieć coś więcej.– Nie rozumiem – przyznałem, aby uciąć tę bezsensowną dyskusję, lecz nie osiągnąłem zamierzonego efektu.– Zadanie.– wyszeptał facet w czerni.– Jakiekolwiek ono było, już go nie wykonasz – podsumowałem, skupiając się na obserwacji ekranu nawigacji.Gdzieś tutaj można było skręcić, żeby pojechać skrótem.– Muszę.– Musi to na Rusi – skontrowałem jedną z wielu maksym brygadzisty.– Nie rozumiesz – powtórzył i zamknął oczy.* * *Szpital hrabstwa Cook ku mojemu zaskoczeniu był czynny i otwarty na oścież, choć ruchu wielkiego nie zauważyłem.Wiadomo, święta.Zajechałem pod izbę przyjęć z piskiem opon, wciskając się przed pękatą karetkę na sygnale
[ Pobierz całość w formacie PDF ]