[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Najpierw dwór kupiecki, potem klasztor żeński, później twierdza jezuitów, wreszcie koszary.Zbudowana na stosunkowo wielkim obszarze starego, opasanego wałami miasta, była zapewne świadkiem wszystkich wydarzeń, wessała w siebie wszelkie przejawy życia, które pozostawiły na niej swoje ślady.Z tych pokładów, z tych warstw, których kolejność oznacza następstwo czasu, można by sporządzić geologię historii.Sądzę, że odkryjemy jeszcze niezwykłe rzeczy w tych wiekowych murach – nie tylko garnki ze starymi monetami i ukryte pod tynkiem freski, lecz także zaklęte w kamień przygody, skamieniałe losy.Tak mówił fanatyczny archiwariusz, a przed nami kilofy kruszyły mocne mury.Na górze odsłonięto arkady, i widziałem w wyobraźni następujące po sobie szeregi kupców, mniszek i jezuitów, którzy część swego życia spędzili pod ciążącym nad nimi szarym sklepieniem tych arkad.Gdy doktor Holzbock ciągnął dalej swój rapsod, postanowiłem – jako że nie potrafię oprzeć się pokusom romantyki – którejś nocy odwiedzić tę ruinę.Pragnąłem odczuć na sobie urok niesamowitości, zawrzeć przyjaźń z duchami tego miejsca.Tej nocy zbudziłem się dokładnie tak samo jak poprzedniej i za chwilę usłyszałem okropny krzyk.Byłem na to przygotowany i usiłowałem ustalić, skąd pochodzi.Ale w decydującej j chwili ogarnął mnie niewytłumaczalny lęk, tak że nie zdołałem stwierdzić, czy ten krzyk dociera z wnętrza naszego domu, czy też z ulicy.Wkrótce potem zdawało mi się, że słyszę na ulicy i kroki biegnących ludzi.Do rana leżałem w niespokojnym pół śnie, szukając wyjaśnienia dla tego zagadkowego krzyku.Gdy podczas śniadania opowiedziałem wszystko żonie, początkowo się roześmiała.Potem jednak rzekła zafrasowana: – Wydajesz mi się nerwowy, odkąd podjąłeś prace przy Koszarach Jezuickich.Może byś wziął urlop, niech koledzy cię zastąpią.Jesteś przemęczony, powinieneś dbać o swoje zdrowie.– Ale nie chciałem o tym słyszeć; kopanie w gruzach tego starego budynku, szukanie rzeczy, po których archiwariusz się tak wiele spodziewał, stało się moją pasją.Żona moja osiągnęła tyle tylko, że przyrzekłem zbudzić ją, jeśli znowu zostanę wyrwany ze snu.Także tej nocy coś mnie poderwało.Spiesznie, z trwogą potrząsnąłem ramieniem żony, aby i ona czuwała; siedzieliśmy na łóżkach obok siebie.I oto rozległ się krzyk: przeraźliwy, zupełnie wyraźny – z dołu, z ulicy.–Słyszysz… teraz… teraz…Lecz żona zapaliła świecę i zaświeciła mi w twarz.–Mój Boże, jak ty wyglądasz! Przecież nic nie ma.Ja nic nie słyszę.Byłem tak wzburzony, że krzyknąłem na nią: – Milcz! O, teraz, teraz… oni biegną ulicą.–Boli! – zawołała, ścisnąłem bowiem jej ramię, jak gdybym chciał ją przekonać przemocą.–Nic nie słyszałaś?–Nic, zupełnie nic.Osunąłem się na poduszki.Zlany potem, wyczerpany jak po ciężkiej pracy fizycznej, niezdolny byłem odpowiedzieć nic uspokajającego na zatroskane pytania żony.Nad ranem, gdy wreszcie zasnęła, zdałem sobie sprawę, co powinienem uczynić, aby zachować zdrowe zmysły.W ciągu dnia byłem zupełnie zrównoważony i opanowany, udało mi się przekonać żonę, że się uspokoiłem.Podczas kolacji żartowałem ze swoich nocnych halucynacji i obiecałem, że będę spać do samego rana i nie przejmować się krzykiem i hałasem na ulicy.Przyrzekłem jej nawet, że po zakończeniu szczególnie odpowiedzialnych prac niezwłocznie wystąpię z prośbą o dłuższy urlop.Ledwo jednak usłyszałem spokojny oddech żony, świadczący o tym, że zasnęła, wstałem i ubrałem się.Nie chciałem, aby owładnęły mną bezsensowne myśli, wziąłem wiec Krytykę praktycznego rozumu Kanta i usiłowałem zatopić się w surowych i logicznych szeregach pojęć.Kiedy jednak zaczęła się zbliżać północ, ogarnął mnie znowu niepokój, nie mogłem czytać dalej.Niemożliwością było poddać się żelaznemu przymusowi książki.Coś silniejszego odciągało mnie od tej lektury.Cicho wstałem i wyszedłem przed dom.Zacząłem się trząść jak w febrze, a więc teraz, zaraz…Wciśnięty w niszę bramy czekałem; musiałem zebrać całą swoją odwagę, ale byłem zdecydowany skończyć z tą nocną udręką szybkim wykryciem jej naturalnych przyczyn
[ Pobierz całość w formacie PDF ]