[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy wśród nocy doszedł nad brzeg morza, zegarek wskazywał trzecią godzinę.Czy było tak w istocie, nie wiedział.Nadbrzeże stękało pod potwornymi ciosami wichru i wysokiej fali.Wydawało się, że podczas takiej burzy wszystko, co żyło w morzu, powinno było skryć się w zacisznych podwodnych łachach.Jednakże z ciemności dochodziły mrożące krew w żyłach rzężenia, ryk i zgrzytanie.Nagle czarny mrok przeszyły znane mu błękitne klingi wyładowań elektrycznych, krzyżując się i zachodząc jedna na drugą.Prawdopodobnie odbywała się tam zajadła walka dwóch naelektryzowanych potworów, nie zwracających uwagi na szalejący sztorm.Czepiając się rękoma wszystkiego po drodze, Russow z największym trudem wlókł „pociąg” po wznoszącym się gruncie.Szemrały setki strumyków, spływających z lasu do morza.Zrodziła je ta właśnie krótkotrwała ulewa.„Pociąg” swobodnie sunął po grząskim gruncie, za to Russow nie znajdował pewnego oparcia dla nóg, często padał w błoto.W rezultacie w ciągu godziny przebył chyba nie więcej niż kilometr.Wtedy to, podpierając się kolanami i rękoma, zaczął pełznąć na czworakach.Poruszał się przez to jeszcze wolniej, lecz tracił teraz o wiele mniej sił.Smuga światła, rzucana przez przymocowany do hełmu reflektor, miotała się zygzakami w takt ruchu po pniach drzew, wychwytując z mroku to wspaniały kwitnący krzew, usiany niczym brylantami dużymi kroplami wody, to pokarbowany pień drzewa giganta, to spiętrzone wykroty.Russowowi zdawało się, że czołga się już całe wieki, a końca lasu nie było widać.Nagle usłyszał przed sobą potężne sapanie; wyłączywszy więcreflektor, znieruchomiał ze strachu.Wszystkimi tkankami swego ciała odczuwał, że tam, w nieprzeniknionych ciemnościach, przyczaiło się coś olbrzymiego i przerażającego.Trwał tak przez długi czas, nie wiedząc, co przedsięwziąć, i obawiając się użyć strzelby atomowej, gdyż nie był pewny, czy od razu porazi drapieżnika.W końcu zdecydował się i namacawszy w ciemnościach strzelbę, posłał w gęstwinę przejmująco białą smugę świetlną.Coś podskoczyło przed nim, zatrzeszczały krzaki, rozległ się gniewny ryk.W ślad za tym Russow poczuł, jak ponad nim w powietrzu przeleciało coś ogromnego, sprężystego i ciężko zwaliło się w krzaki o jakieś dziesięć kroków za nim.Straszliwie chrypiąc, to „coś” popełzło ku niemu.Wówczas Russow tak długo raził radioaktywnym promieniowaniem zbliżającego się potwora, dopóki nie ucichł zupełnie.Niedostrzegalnie pojaśniało, nadszedł świt.Russow rozróżniał niewyraźnie wyszczerzony pysk jakiegoś apokaliptycznego potwora, długie, mocarne, haczykowate łapy i gigantyczny tułów, porysowany przedziwnymi wzorami o nie dającej się określić w mroku barwie.I znowu wlókł się na czworakach, łkając z wysiłku, zasypiając i budząc się.Późny poranek zastał go na równinie.Silny wiatr szybko osuszał mokry grunt.Z parującej ziemi unosiły się drżące mgiełki… Przy astrolocie znalazł się dopiero wieczorem i upadł po raz ostatni.Zapadając w sen tuż przy luku wejściowym, uśmiechnął się blado, uradowany, że wreszcie skończył się ów marsz ponad siły.Russow dwie doby odsypiał w salonie, nie wstając nawet, by się pożywić.Teraz nie lękał się żadnych żywiołów tej planety.Broniły go ściany „Pallady”, które były nie do pokonania.Towarzysze spoczywali w anabiozie.Trzeciego dnia Russow obudził się, czując się zupełnie wypoczętym, pomimo tępego, dokuczliwego bólu w całym ciele.Dwa seanse w kabinie orzeźwiających naświetleń, wysokokaloryczne pożywienie i „gwiezdny nektar” całkowicie przywróciły mu siły i rześkość.Nadszedł czas, by pomyśleć o odlocie.Russow wszedł do Centralnej Kabiny Nawigacyjnej i strwożonym wzrokiem obrzucił olbrzymią ilość skomplikowanych przyrządów, guzików, tarcz i robotów.„Nie lękaj się – mówiły do niego – znasz nas przecież”.Russow westchnął, zgnębiony, że nie może od razu włączyć silników i podążyć ku ojczystej Ziemi.Program… Czy potrafi go ułożyć bez pomocy matematyka, astronoma, programistów?… Gdzieś tam w niezmiernej przestrzeni, w odległości kwintylionów kilometrów, płynie wKosmosie Słońce, a wraz z nim planety i Ziemia przebiegając 250 kilometrów na sekundę; z nie mniejszą prędkością mknie w przestrzeni Alfa Eridana ze swoimi planetami; trudno, bardzo trudno trafić będzie statkiem „w cel”.Na przestrzeni dwudziestu parseków czyhają na niego zakłócenia sił grawitacyjnych, wypaczające linię kursa, międzygwiezdne pola magnetyczne fałszujące pomiary przyrządów, setki nieprzewidzianych przypadków… A przecież trajektoria lotu przebiegać powinna dokładnie po linii prostej, albowiem tylko po prostej poruszać się może astrolot z prędkością zbliżoną do prędkości światła.Na Ziemi wykaz rozkazów przeznaczonych dla robotów, utrzymujących podobną trajektorię lotu, sporządza olbrzymi Ośrodek Matematyczny Miasta Wieczności.Russow wiedział, że szkic rozkazów na drogę powrotną w ogólnych zarysach przygotował tenże Ośrodek.Jednakże ściśle skorygować program można jedynie tu, na miejscu, gdy pozna się ostateczne dane dotyczące miejsca postoju statku.Pracę tę wykonałaby cała załoga „Pallady” w ciągu, być może, paru tygodni.A obecnie on sam…Russow szybko odszukał w safesie Warrena szkic schematu programu, przygotowany jeszcze na Ziemi, i udał się z nim do biblioteki-informatora.Musiał teraz wytężyć wszystkie swoje umiejętności, zmobilizować całą wolę, żeby poprzez analizę i obliczenia wypełnić te oto puste klatki perforowanej taśmy dwoistymi liczbami, tymi śmiesznie prostymi połączeniami otworów na taśmie, poza którymi jednakże ukrywał się ogrom wiedzy, pracy i obliczeń.Russow w jakiś sposób przypominał studenta z okresu starożytnego, przygotowującego się do egzaminu, gdy od sesji dzieliły go zaledwie dni.Pracował zaciekle, tracąc rachubę czasu, czyniąc jedynie krótkie przerwy dla snu.Elektronowe maszyny matematyczne – jego wierni pomocnicy – pracowały bez ustanku.Fale czasu bezdźwięcznie mknęły ponad nim, a on niczego nie widząc ani nie słysząc płynął unoszony jego nurtem.Mijały dni za dniami przechodząc w tygodnie i miesiące.Mózg jego tracił swą sprawność w dżungli rachunku przemienności i tensorowego, tak jak niedawno wyczerpywało się jego ciało w gęstwinie dziewiczego lasu.…I oto puste klatki perforowanych taśm zostały wreszcie wypełnione.Świadomość powoli uwalniała się od odurzającego czadu cyfr, równań, logarytmów.Russow długo spoglądał na tarczę relatywistycznego Zegara Czasu, dopóki nie uświadomił sobie, że minął co najmniej rok od chwili, gdy przystąpił do obliczeń.Nie mógł w to uwierzyć i jeszcze raz spojrzał na zegar.Tak jednak było naprawdę…Perforowana taśma niemal bezgłośnie wpełzała w okienko Mózgu Elektronowego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl