[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Teraz nie chodzi³o o wojnê, w której ludzie walczyli,nienawidzili siê i umierali od lat.Ta wojna wybuch³a zaledwie przed chwil¹, aprzeciwnik by³ wyj¹tkowo zdeterminowany.Wypowiadane przez ni¹ s³owa p³ynê³y zjej duszy, nie z pamiêci.I nie by³y to jedyne s³owa, które przychodzi³y jej dog³owy.Po rozstaniu z dziennikarzami przesz³a obok wielkiej mozaiki o nazwie„Z³ota zasada”, powsta³ej na podstawie p³Ã³tna Normana Rockwella.StanyZjednoczone ofiarowa³y je ONZ jako dar w czternast¹ rocznicê istnienia.„Dobrem odpowiadaj zarówno na dobro, jak i z³o”.Modli³a siê, by s³owa te okaza³y siê prawd¹.Przedstawiciele narodów maj¹cych miejsce w Radzie Bezpieczeñstwa zgromadzilisiê na pó³noc od sal Rady Gospodarczo–Spo³ecznej.Pomiêdzy nimi a Rad¹Powiernicz¹ sta³o dwudziestu siedmiu stra¿ników, czyli ca³y oddzia³, którymdowodzi³ pu³kownik Mott oraz zespó³ lekarzy i sanitariuszy z Centrum MedycznegoUniwersytetu Nowojorskiego, które znajdowa³o siê dziesiêæ przecznic na po³udnieod gmachu Organizacji Narodów Zjednoczonych.Wszyscy byli ochotnikami.Chatterjee i Mott zbli¿yli siê do podwójnych drzwi prowadz¹cych do sali RadyBezpieczeñstwa.Zatrzymali siê o parê metrów od nich.Pu³kownik zdj¹³ radio,które nosi³ przypiête do pasa.By³o nastawione na w³aœciw¹ czêstotliwoœæ.W³¹czy³ je i wrêczy³ pani sekretarz.Ujê³a je w zimne palce.Spojrza³a nazegarek.By³o wpó³ do jedenastej.Przez ca³a drogê powtarza³a sobie w myœlach to, co pragnê³a powiedzieæ.Musia³asiê przedstawiæ.Krótko.„Mówi sekretarz generalna ONZ, Chatterjee.Czy pozwolicie mi wejœæ?”Gdyby terroryœci pozwolili jej wejœæ, gdyby wymienione w ultimatumdziewiêædziesi¹t minut przed³u¿yli chocia¿by o kilka, mo¿na by³oby rozmawiaæ.Mo¿na by³oby negocjowaæ.Byæ mo¿e uda³oby siê jej wymieniæ sam¹ siebie nadzieci? Chatterjee nie siêga³a myœl¹ dalej, nie troszczy³a siê o w³asny los.Dla negocjatora cel jest wszystkim, œrodki nie maj¹ znaczenia.Prawda,oszustwo, ryzyko, wspó³czucie, ch³Ã³d serca, stanowczoœæ, uwodzicielskoœæ, tymimonetami mo¿na by³o zap³aciæ ka¿d¹ cenê za rozwi¹zanie.Podnios³a do ust radio, które œciska³a kurczowo w d³oni.Musi zadbaæ o to, byjej g³os by³ mocny, lecz nie wyra¿aj¹cy uczuæ.Prze³knê³a; nie mog³a siê terazzaci¹æ.Musi mówiæ wyraŸnie.Obliza³a wargi.— Mówi sekretarz generalna Organizacji Narodów Zjednoczonych Mala Chatterjee —powiedzia³a powoli.W ostatniej chwili postanowi³a dodaæ imiê, by prezentacjawydawa³a siê mniej formalna.— Czy pozwolicie mi wejœæ?Radio milcza³o.Terroryœci oznajmili, ¿e bêd¹ monitorowali ten kana³, musielis³yszeæ jej s³owa.Sekretarz mog³a przysi¹c, ¿e s³yszy, jak wali serce w piersipu³kownika Motta.Z pewnoœci¹ s³ysza³a bicie swego serca, s³ysza³a je w g³owie,w uszach.Zza podwójnych drzwi us³yszeli donoœny trzask.Odpowiedzia³y mu st³umionekrzyki.Nagle otworzy³y siê te bli¿sze.Wypad³ przez nie Szwed.Nie mia³potylicy.Pozosta³a na œcianie sali.19u Nowy Jork, sobota 22.30Paul Hood opanowa³ siê i powróci³ do kafeterii.Wszed³ do œrodka w momencie,gdy na miejscu pojawili siê przedstawiciele S³u¿by Bezpieczeñstwa DepartamentuStanu.Poniewa¿ wszyscy rodzice byli Amerykanami, amerykañski ambasador przyONZ za¿¹da³, by przeniesieni zostali do biur Departamentu Stanu, znajduj¹cychsiê po przeciwnej stronie Pierwszej Alei.Jako powód podano kwestiebezpieczeñstwa, Paul podejrzewa³ jednak, ¿e chodzi³o bardziej o kwestiesuwerennoœci pañstwowej.Stany Zjednoczone nie chcia³y, by cudzoziemcyprzes³uchiwali amerykañskich obywateli w sprawie terrorystycznego ataku naeksterytorialnym terenie.Stworzy³oby to niebezpieczny precedens, umo¿liwiaj¹cyka¿demu rz¹dowi lub jego przedstawicielom przetrzymywanie Amerykanów bezoskar¿enia ich o z³amanie prawa krajowego lub miêdzynarodowego.Rodzicom nie spodoba³ siê pomys³ przeniesienia z budynku, w którymprzetrzymywano ich dzieci, wyszli jednak w towarzystwie zastêpcy szefa S³u¿byBezpieczeñstwa Departamentu Stanu, Billa Mohalleya.Hood uzna³, ¿e Mohalley maoko³o piêædziesi¹tki.Bior¹c pod uwagê jego postawê – wyprostowane szerokieramionami, szorstki, rozkazuj¹cy g³os, zachowanie znamionuj¹ce pewnoœæ siebie –mo¿na by³o za³o¿yæ, ¿e trafi³ do dyplomacji z wojska.Upiera³ siê, ¿e w³asnyrz¹d bêdzie ich lepiej chroni³ i lepiej informowa³.By³a to, oczywiœcie,prawda, choæ Paul mia³ pewne w¹tpliwoœci co do tego, ile rz¹d zdecyduje siê impowiedzieæ.Uzbrojeni terroryœci przedostali siê przez systemy bezpieczeñstwaAmeryki i dostali siê do gmachu ONZ.Jeœli cokolwiek zdarzy siê dzieciom,rozpoczn¹ siê bezprecedensowe potyczki prawne.W³aœnie wychodzili z kafeterii, kiedy budynkiem wstrz¹sn¹³ oddany w sali RadyBezpieczeñstwa strza³.Zatrzymali siê jak wryci.Straszn¹ ciszê przerwa³o tylkokilka st³umionych krzyków.Mohalley rozkaza³ im, by jak najszybciej weszli po schodach na górê, przezkilka sekund rodzice nie byli jednak w stanie siê poruszyæ.Niektórzy zaczêlisiê buntowaæ, chcieli wracaæ do centrum prasowego, by byæ bli¿ej dzieci.Poinformowa³ ich, ¿e teren ten zosta³ odciêty przez S³u¿bê Bezpieczeñstwa ONZ i¿e nie maj¹ mo¿liwoœci powrotu.Nalega³, by przenieœli siê w bezpieczne miejscei dali mu szansê dowiedzenia siê, co w³aœciwie zasz³o.Poszli wreszcie dalej;kilka matek i kilku ojców p³aka³o.Paul Hood przytuli³ ¿onê.Mimo ¿e sam mia³ miêkkie nogi, pomaga³ jej wejœæ poschodach.Jeden strza³ – najprawdopodobniej oznacza to zabójstwo zak³adnika,pomyœla³.Zawsze wydawa³o mu siê, ¿e to najgorszy rodzaj œmierci; straciæwszystko tylko po to, by ktoœ móg³ wykazaæ, jaki jest zdeterminowany.¯yciejako krwawy, lecz bezosobowy wykrzyknik.Koniec mi³oœci, koniec marzeñ, jakbynie mia³y ¿adnego znaczenia.Nic straszniejszego nie da³oby siê chybawymyœliæ.Kiedy znaleŸli siê w holu, Mohalley odebra³ informacjê przez radiotelefon.Odszed³ na bok, a rodzice wyszli na jaskrawo oœwietlony park znajduj¹cy siêmiêdzy budynkiem Zgromadzenia Narodowego a gmachem przy United Nations Plaza.Czeka³o ju¿ tam na nich dwóch asystentów Mohalleya.Rozmowa okaza³a siê krótka, przedstawiciel Departamentu Stanu wróci³ i zaj¹³miejsce z przodu grupy.Zatrzyma³ przechodz¹cego Hooda i spyta³, czy móg³by znim porozmawiaæ.— Oczywiœcie.— Paul poczu³, jak robi mu siê sucho w ustach.— Czy to by³zak³adnik? Ten strza³?— Tak, proszê pana.Zabili jednego z dyplomatów.Paul Hood poczu³ jednoczeœnie radoœæ.i md³oœci.Dostrzeg³, ¿e Sharonprzystanê³a, wiêc gestem nakaza³ jej iœæ dalej i zasygnalizowa³, ¿e wszystko wporz¹dku.W tym wypadku „w porz¹dku” by³o okreœleniem co najmniej dwuznacznym.— Proszê pana — powiedzia³ Mohalley — sprawdziliœmy pobie¿nie akta wszystkichrodziców i dowiedzieliœmy siê z nich, ¿e jest pan szefem Centrum.— Z³o¿y³em dymisjê.— To tak¿e wiemy, ale pañska dymisja nabiera mocy dopiero za dwanaœcie dni.Atymczasem mamy powa¿ny problem, który móg³by pan nam pomóc rozwi¹zaæ.— Jaki problem? — Hood spojrza³ mu wprost w oczy.— Nie mogê powiedzieæ.Prawdê mówi¹c, nie spodziewa³ siê, ¿e dostanie odpowiedŸ na swoje pytanie.Departament Stanu paranoicznie wrêcz troszczy³ siê o kwestie bezpieczeñstwa,przynajmniej poza sw¹ siedzib¹.Prawdê mówi¹c, mia³ do tego prawo.Byli tuwszyscy delegaci i przedstawiciele wszystkich konsulatów, gotowi w ka¿dydostêpny sposób dopomóc rz¹dom swych krajów.Oznacza³o to u¿ycie wszystkichœrodków, od tradycyjnego pods³uchiwania po elektronikê, by tylko poznaæ treœæwszelkich rozmów,— Rozumiem.Ale dotyczy.tego?— Tak, proszê pana.Proszê ze mn¹.— Proœba ta zabrzmia³a bardziej jak rozkaz.— A co z moj¹ ¿on¹? — Hood rozejrza³ siê dooko³a.— Poinformujemy j¹, ¿e potrzebowaliœmy pañskiej pomocy.Na pewno zrozumie.Bardzo pana proszê, to naprawdê pilna sprawa [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl