[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Zaraz odfrunie - wymruczałam ze złością.I rzeczywiście.Wiatr silnym porywem wyrwał mu z dłoni ów świstek, zatoczył młynka w powietrzu, a następnie zwalił na mokry bruk.Mężczyzna pozostał nieruchomy.Nawet nie próbował poszybować za zgubą.Pozostała trójka wyglądała na lekko rozbawioną.- Oto stosunek Zjednoczonej Europy do spraw polskich - wyszeptał Kotlarski z odcieniem zgorszenia.- Mają nas głęboko w dupie - dorzuciła pani Jankowska, usiłując wyciągnąć za sznurek zużytą torebeczkę herbaty.- Zbliża się czas.- Postukała w tarczę zegarka.Spojrzeliśmy po sobie.- Zasób nieboszczyków się skończył.Jeśli nic się nie stanie, muszę zabić następną ofiarę.Bo nadszedł czas!Pan Kotlarski zagryzł wargi i czmychnął na swoje miejsce.Nigdzie nie był bezpieczny.Każdemu wydawało się, że przed minutą „zero” najlepiej siedzieć na swoim fotelu.Nie wiadomo dlaczego.Do pełnej godziny brakowało piętnastu minut.Poczułam taką suchość w ustach, że musiałam coś zrobić.Choćby zdobyć wreszcie herbatę.Może w głębi podświadomości nie wierzyłam, że ofiarą mogę być ja? Dotąd zabijali mężczyzn.Ale nikt nigdy nie dał mi gwarancji, że dożyję późnej starości.Choć to bezdennie głupie umierać w wieku dziewiętnastu lat!Woda już się skończyła.Ta gotowana.Ekspres ponownie szumiał i był to jedyny dźwięk mogący człowieka uspokoić.Przywoływał na pamięć dom, ciepły kaloryfer, kapcie z weluru i kolorową tacę z szeregiem filiżanek.Z cienkiej porcelany w błękitne niezapominajki.Ulubiony serwis mamy.Pamiętam, kiedy go kupowaliśmy.Strasznie dawno.Jeszcze nie było polskiego kapitalizmu.Jeszcze w Cepelii stało się w długiej kolejce.Mnie za rękę trzymał tato.Mocno i pewnie.Zapiekło pod powiekami.Rozklejam się? Nie wolno! Masz, czego chciałaś.Samodzielność, odpowiedzialność i swobodę.I co teraz?- Herbata! - powiedziałam głośno i twardo.Zmęczona Jola posłała mi coś w rodzaju uśmiechu.Miała przypudrowaną twarz, zamaskowane podkładem sińce i uśmiech z reklamowej broszury PLL LOT.- Dam ci w szklance.Nie ma już jednorazowych kubków.Skończyły się.Skinęłam głową.Było mi to obojętne.Moje pokolenie traktowało plastyk jak coś naturalnego.Na tym się je, tym się kroi i to się natychmiast wyrzuca.Fast food, McDonalds, Big Burger to my.Moja mama to jeszcze porcelana w niezapominajki.I herbata mieszana z czterech różnych gatunków.Parzyłam wargi gorącym płynem.Nie chciało mi się wracać na fotel.W ogóle lepiej się czułam w pozycji pionowej.I mogłam widzieć to, co się dało zobaczyć.- Tam na zewnątrz toczą się rozmowy - powiedziałam do Kasi, ponownie włączającej maszynkę.- Wiem.I wiem także, że zbyt długo to trwa.- Nie masz jakiegoś pomysłu?Spojrzała na mnie wyniośle.W jej oczach dostrzegłam pogardę istoty wyższego rzędu do tej z najniższej hierarchii.- To znaczy? Zbliżyłam się o krok.- Mówiłaś, że wy też macie broń.Przecież nie ma lepszej chwili.Obaj są za zasłoną.Wystarczy tylko.Kasia popukała się palcem w czoło.- Naoglądałaś się Bonda? Skinęłam głową.- Widziałam wszystkie.Te stare i te nowe.- To zapomnij.- Ale dlaczego? - mój dziecięcy upór zdenerwował czarnowłosą.Odstawiła szklankę nieco zbyt gwałtownie.Pękła tuż przy podstawie.- Zjeżdżaj na swoje miejsce! Nic tu po tobie!- Chcę zrozumieć - przestępowałam z nogi na nogę.- Nie jesteś najlepsza w te klocki! Myślisz, że chcę założyć tu własny cmentarz? Puścić serię z kałacha i co dalej? Ludzie z zewnątrz wiedzą o wszystkim.- To znaczy.o Kingu też? Skąd? Kasia uniosła oczy do nieba.- A jak myślisz? Ci dwaj nieprzerwanie prowadzą pertraktacje.Ich warunkiem jest także wydanie Kinga.Lub, najlepiej, jego śmierć.Także ludzi Kinga.Czyli mnie.Kiwałam głową.To miało sens.Za wszelką cenę chcieli się pozbyć groźnego konkurenta.Panowie „R” w najlepszym razie odlecą z trzema milionami.A King tymczasem przejmie ich rynki zbytu.- Jesteś tego pewna?- Oczywiście.Cały czas podsłuchiwałam.Przecież znaleźli się na pokładzie boeinga tylko po to, by zlikwidować Kinga.- On o tym nie wiedział?- Nie.Jest poszukiwany listami gończymi po całym świecie.Ale nie spodziewał się, że któryś z jego wrogów wejdzie na pokład.Gdzieś musiał nastąpić przeciek.Potrząsnęłam włosami.Łyk herbaty zamiast do gardła wpłynął do tchawicy.Zakrztusiłam się.Oczy o mało nie wyszły mi z orbit.Ktoś solidnie trzepnął mnie w plecy.Obejrzałam się załzawiona.To był Rodan.Znów się śmiał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]