[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wokół grodu snuły się dymy pożarów, jak krótkotrwały jęk dobiegł do jego uszu bitewny harmider.Ścieliło się zboże, wylewały wody, susze niszczyły zasiewy.Roth i Jasti na przemian zakreślały łuki na niebie, ciemność przełomów gasiła je jak mrugnięcie powiek.Widział to wszystko w całości, jednocześnie towarzyszył krótkim jak mgnienie istnieniom, asystował przy porodach i zgonach, przeżywał wybuchy radości i rozpaczy, nieszczęścia i euforie.Był czymś na podobieństwo boga; tak pewnie widział życie Trorr-ud.Zrozumiał, na czym polega jego wszechobecność.Wśród tylu obrazów pędzącego czasu jedno tylko trwało niezmiennie, nieczułe na wichry historii.Zajmowało zawsze centralny punkt jego pola widzenia.Białe, wypolerowane przez deszcze i wiatr, czasem czerwieniejące od pobliskiej łuny, granatowe w śnieżnych czapach, gdy nastawał przełom, jaskrawo błyszczące w promieniach obu słońc, kiedy przemijały zuary, wiecznie te same iglice Threkhte-n-Uoso.Nic się w nich nie zmieniało, choć może było to następstwem gonitwy czasu – tak epizodycznych wydarzeń jak wizyty kapłanów eneika nie był w stanie dostrzec.A potem nastąpiło niespodziewane zwolnienie.Pojął, że oto zbliża się ku decydującemu zwrotowi.Widział ciągnące od wschodu wojska.Błyszczały pancerze z mosiądzu, ryczały irmany, niósł się w powietrzu łopot różnobarwnych znaków.Miał przed oczami wznoszone pospiesznie fortyfikacje nad Karią, a potem widział je, jak padają pod nawałą wielkich rycerzy.Bezsilnie obserwował rzeź mieszkańców i desperacką obronę drużyny palatyna w jego warownej siedzibie.Widział, jak żywcem płoną nie oddawszy placówki i jak pojedynczy ocaleni eneikowie umykają w góry i znikają w czeluściach jaskiń.I tylko skalny trójząb tkwił niewzruszenie wśród morza krwi i śmierci, nieczuły na klęskę tych, którzy go stworzyli.Lecz nadszedł i jego czas.Zadudniły potężne młoty, wzbił się w niebo olbrzymi tuman białego pyłu.Iglice runęły, ostatnie świadectwo praw plemienia Virlinn do tej ziemi obróciło się w stertę zgruchotanych głazów.Czas znów jakby przyspieszył.Przemijały ellary, rodzili się i umierali władcy, rycerze, pospólstwo.Wszystko było jak przedtem, tylko gospodarze byli nie ci sami i zmienił się pierwszy plan: życie toczyło się wokół niszczejących i zarastających trawą resztek rytualnego ołtarza.– Hej, przyjacielu, co tam robisz? Zasnąłeś? – Głos zza pędzącej czasoprzestrzeni wdarł się w jaźń.Uderzył obuchem w rozproszoną świadomość, pod jego wpływem poczęła łączyć się pospiesznie.W potwornym bólu eneika odzyskiwał poczucie własnego Ja, wracał do własnego ciała.Wzrok skoncentrował się na rzeczywistym otoczeniu, zawęził do teraźniejszości.Towarzyszyła temu nieprawdopodobna męka: każdy nerw, każda komórka ożywającego organizmu protestowały przeciw brutalnemu gwałtowi przebudzenia.Przytomniejąc, popatrzył przed siebie.Zobaczył rozkraczone nogi w blaszanych nagolennikach i wielki miecz u pasa, a przed nosem stalowe ostrze piki.Podniósł wzrok.Brodaty gwardzista szturchnął go lekko włócznią.– No, co z tobą? Tu nie karczma, włóczęgom nie wolno spać pod murem pałacu.Zabieraj się stąd!Między rozstawionymi kolanami żołnierza Rahe-das dojrzał zbliżającego się bezszelestnie Ziz-tta.W dłoni Zabójcy czerniała klinga garnaga.– Wybacz, rycerzu – powiedział głośno, wstając z trudem.Kręciło mu się w głowie, każdy jej obrót sprawiał mu ból.– Wypiłem za dużo waszej wybornej tirakii i zmęczyło mnie łażenie po targowisku.Sam nie wiem, kiedy zasnąłem.O, już nadchodzi mój towarzysz, on mnie odprowadzi na kwaterę.Jeszcze raz proszę o wybaczenie, panie.Gwardzista obejrzał się.Na widok Cerana opuścił pikę i zawołał:– Tutaj masz swojego kamrata.Zmykajcie obaj i nie pozwól mu więcej pić.Słabą ma głowę, kiedyś napyta sobie biedy.Ziz-tta wykazał się refleksem.Nim żołnierz pojął, co mogło mu grozić, nóż Zabójcy zniknął pod kaftanem.– Dzięki, panie, szukam go po całym mieście.Wyszedł z gospody i przepadł jak kamień w wodę.Opijaliśmy udaną transakcję – rzekł tonem wyjaśnienia.– Dobrze się z wami handluje, rycerzu.Wszyscy byli zadowoleni.– Dobrze, dobrze.Zabierajcie się stąd, zanim zainteresuje się wami setnik.Areszt nie jest przyjemny.– val odstąpił od Rahe-dasa i oddalił się niespiesznie, oglądając się co chwila.– Chodźmy – mruknął Irga, gdy ramię Cerana objęło go w pasie.Krok za krokiem ruszyli ku najbliższym zabudowaniom.Wkrótce znaleźli się poza zasięgiem wzroku strażnika.– I jak? Widziałeś? – zapytał Ziz-tta, kiedy usiedli pod krzewem, ocieniającym wąski zaułek.– Widziałem wiele
[ Pobierz całość w formacie PDF ]