[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Gdybyśmy byli u mnie, tobym ci jaja wyżął za takie gadanie.- Chłopcy, chłopcy - wtrącił McVries.Odzyskał dawny sardoniczny humor.- Czemu nie załatwicie tego jak dżentelmeni? Pierwszy, któremu odstrzelą łeb, stawia drugiemu piwo.- Nie cierpię piwa - rzekł bez namysłu Garraty.Parker zarechotał.- Ty buraku jeden! - powiedział i odszedł.- Giez go ukąsił - stwierdził McVries.- Wszystkich pokąsały dziś rano.Nawet mnie.A to taki piękny dzień.Prawda, Olson?Olson się nie odezwał.- Olsona też pogryzły - powiedział do Garraty'ego McVries.- Olson! Hej, Hank!- Daj mu spokój - mruknął Baker.- Hej, Hank!! Masz ochotę na spacerek?- Idź do diabła - burknął Olson.- Co?! - zawołał radośnie McVries, przykładając rękę do ucha.- Co godocie, kumie?!- Do diabła! Do diabła!! - wrzasnął Olson.- Idź do diabła!- Aha, o to ci chodzi.- McVries pokiwał mądrze głową.Olson znowu wpatrywał się w ziemię, a McVries miał dość podjudzania go.jeśli go podjudzał.Garraty myślał o tym, co powiedział Parker, pleczysty bywalec barów, wodzirej sobotnich potańcówek i pijatyk.Parker - bohater w czarnych skórach.Jakie miał pojęcie o Maine? On sam mieszkał w Maine przez całe życie, w miasteczku Porterville, tuż na zachód od Freeport.Dziewięciuset siedemdziesięciu stałych mieszkańców, ani jednego skrzyżowania ze światłami, ale, cholera, co takiego nadzwyczajnego jest w Joliet, w stanie Illinois?!Ojciec Garraty'ego powiadał, że Porterville to jedyne miasteczko w powiecie, w którym jest więcej cmentarzy niż ludzi.Ale to czyste miasteczko.Wskaźnik bezrobocia wysoki, samochody pordzewiałe, nudno, nic się nie dzieje.Tylko co środę odbywa się bingo w stodole (podczas ostatniej gry w banku doliczono się dziesięciokilowego indyka i dwudziestu dolarów), ale Porterville to czyste miasteczko.I spokojne.Co w tym złego?Popatrzył z urazą na plecy Parkera.Po postu przegapiłeś coś w życiu, koleś.Weź swoje Joliet, swoją kawiarnianą bandę, swoje pasaże handlowe i wsadź sobie gdzieś.Wsadź sobie gdzieś, jak ci się zmieszczą.Znów pomyślał o Jan.Potrzebował jej.Kocham cię, Jan, pomyślał.Nie był głupi i wiedział, że teraz stała się dla niego symbolem życia.Tarczą przeciwko nagłej śmierci, czającej się na transporterze.Pożądał jej coraz bardziej, ponieważ symbolizowała czas, w którym wreszcie mógł mieć dupencję - swoją własną dupencję.Była za kwadrans szósta.Wpatrywał się w gromadkę wiwatujących gospodyń domowych.Stały na skrzyżowaniu, małym ośrodku nerwowym jakiegoś nieznanego miasteczka.Jedna z nich miała na sobie obcisłe spodnie i obcisły sweterek.Nie wyróżniała się urodą.Na prawym przegubie nosiła trzy złote bransoletki, które dzwoniły, kiedy machała ręką.Gar-raty słyszał to dzwonienie.Pomachał w odpowiedzi, nie myśląc, co robi.Myślał o Jan, która przyjechała z Connecticut, która wydawała się taka spokojna i pewna siebie, z tymi jej długimi jasnymi włosami i na płaskich obcasach.Prawie zawsze nosiła buty na płaskich obcasach, bo była wysoka.Poznał ją w szkole.Szło im powoli, ale w końcu zaskoczyło.Zaskoczyło, że lepiej nie trzeba.- Garraty?- Co?To był Harkness.Wyglądał na zdenerwowanego.- Facet, mam skurcz w nodze.Nie wiem, czy dam radę dalej iść.- Harkness patrzył prosząco na Garraty'ego, żeby coś zrobił.Garraty nie wiedział, co powiedzieć.Głos Jan, jej śmiech, brązowawy sweterek i żurawinowego koloru spodnie, popołudnie, kiedy zabrali sanki jej młodszego braciszka i wylądowali w zaspie (wcześniej wsadziła mu śniegu za kołnierz kurtki).to wszystko było życie.Harkness to była śmierć.Garraty już nauczył się rozpoznawać jej woń.- Nie mogę ci pomóc.Sam musisz sobie poradzić.Harkness rozejrzał się wkoło, ogarnięty paniką, potem spochmurniał, zaciął usta i skinął głową.Przyklęknął, niezdarnie zdjął mokasyn.- Upomnienie! Czterdziestkadziewiątka, upomnienie!Teraz masował stopę.Garraty odwrócił się i szedł tyłem, patrząc na niego.Dwaj mali chłopcy w koszulkach Małej Ligi, z rękawicami baseballowymi wiszącymi na kierownicach rowerów, również patrzyli na niego, rozdziawiając usta.- Upomnienie! Czterdziestkadziewiątka, drugie upomnienie!Harkness wstał i zaczął iść w skarpetce, kulejąc.Upuścił but, sięgnął po niego, złapał dwoma palcami, uniósł niepewnie i znowu upuścił.Zatrzymał się, by go podnieść, i dostał trzecie upomnienie.Jego zwykle rumiana twarz była teraz barwy strażackiej czerwieni.Rozdziawił usta w kształcie wielkiego, bezradnie zaślinionego „o".Garraty przyłapał się na tym, że dopinguje Harknessa.Dawaj! - myślał.Zasuwaj! Harkness, dasz radę!Harkness kulał szybciej.Chłopcy z Małej Ligi ruszyli na rowerach wzdłuż drogi, nie spuszczając go z oczu.Garraty odwrócił się twarzą w kierunku marszu, nie chcąc patrzeć na Harknessa.Patrzył prosto przed siebie, usiłując sobie przypomnieć, jak to było, kiedy całował Jan, kiedy gładził jej prężące się piersi.Po prawej stronie powoli wyłoniła się stacja Shella.Przy niej stał zakurzony, poobijany pikap.Dwaj mężczyźni we flanelowych kraciastych koszulach siedzieli na tyle samochodu, pijąc piwo.Na końcu polnej dróżki z koleinami, służącej za podjazd, stała skrzynka na listy, otwarta.Jej opuszczona klapa wyglądała jak obwisła dolna warga.Nie wiedzieć gdzie szczekał pies, ujadał nieustannie.Karabiny powoli zmieniły pozycję i znalazły Harknessa.Zapadła długa, straszna cisza, a potem znów spoczęły skosem na piersiach, wszystko wedle przepisów, wszystko wedle regulaminu.I kolejny raz zeszły w dół.Garraty słyszał przyspieszony, zaśliniony oddech Harknessa.Karabiny znów powędrowały w górę, znów w dół, potem znów do pozycji na barku.Dwaj z Małej Ligi nadal dotrzymywali kroku zawodnikom.- Wynoście się stąd! - ochryple zawołał Baker.- To nie widok dla was.Zmykać!Popatrzyli na Bakera z tępą ciekawością i jechali dalej.Spojrzeli na Bakera, jakby był jakąś rybą.Jeden z nich, mały chłopiec z idealnie okrągłą głową, ostrzyżony na jeża i z oczami jak spodki, nacisnął trąbkę przy kierownicy i wyszczerzył zęby w uśmiechu.Aparat korekcyjny zalśnił w słońcu drapieżnie.Karabiny znów opadły w dół.To było jak taniec, rytuał.Harkness zwolnił maksymalnie.Czytałeś ostatnio jakąś ciekawą książkę? - pomyślał szaleńczo Garraty.Tym razem cię zastrzelą.Wystarczy jeden krok za wolno.Wieczność.Wszystko zastygło.Karabiny się uniosły.Garraty popatrzył na zegarek.Wskazówka sekundnika okrążyła tarczę raz, dwa, trzy razy.Harkness doszedł go, minął.Twarz miał zaciętą.Oczy utkwił w dali przed sobą.Źrenice miał jak główki od szpilki.Wargi mu zsiniały, a poprzednio rozpalona twarz nabrała barwy śmietanki, tylko dwie ceglaste plamy pozostały na policzkach.Ale nie oszczędzał już słabej nogi.Skurcz puścił
[ Pobierz całość w formacie PDF ]