[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Może — odezwał się Minc pociągając nosem i pokasłując — powinni byli zażądać za wszystkie przysługi opłaty.Nawet symbolicznej.Łatwiej byśmy do nich wtedy przywykli.Niepotrzebnie upierają się, że dobre uczynki — to istota ich istnienia.Dobro też musi mieć swoje granice.— Minc miał na myśli wczorajsze wydarzenie — pewien emeryt, weteran, zadusił zefira, który przyniósł mu przed snem kapcie do łóżka.Od rana miasto przyczaiło się, oczekując represji.Ale represji nie było.Kierownictwo zefirów szczerze i serdecznie przeprosiło emeryta za to, że nieboszczyk zefir sprowokował go do gwałtownych działań, i sprezentowało nową lodówkę „Philips” z dostawą do domu.— Czuję — powiedział Udałow — że nadchodzi przełomowa chwila.— Jesteście pewni? — zapytał z korytarza zefir szachista.— Odlatujcie stąd, proszę was po dobremu — powiedział Udałow.— Nie możemy odpowiedzieć dobrem na dobro.Nie potrafimy.Nie nauczono nas.— Nie — nie zgodził się szachista.— My jesteśmy przygotowani na ofiary.Ale wierzymy w dobro.Udałow westchnął i wyszedł na ulicę.Zmierzchało.Przy stole siedziało kilku sąsiadów Udałowa.Trzymali w ręku kostki domina, ale nie grali.Dookoła — na trawie, w krzakach, na gałęzi topoli — rozlokowali się kibice ze statku zefirów.— No, przyjaciele, zaczynajcie! — krzyknął jeden z zefirów.— Gru–bin mis–trzem jest! — krzyknął drugi z grupy wsparcia.— Nie, ja tak dłużej nie mogę! — ryknął Grubin i poderwawszy się na równe nogi cisnął kośćmi w kibiców.— Przepędzić ich trzeba w cholerę! — krzyknął Sinicki.— Odrabiają za mojego wnuka wszystkie zadania i nawet podpowiadają na klasówkach.W szkole mają stuprocentową skuteczność nauczania!A wtedy potężny Pogosjan też cisnął kostki na ziemię, odwrócił się, chwycił pod pachy po jednym zefirze i wybiegł na środek podwórka.Jednego po drugim cisnął w wieczorne niebo, na którym zawisł statek kosmiczny.— I żebyście mi tu nie wracali! — krzyknął Pogosjan.Wzleciawszy w niebo zefiry włączyły plecakowe napędy i skierowały się do statku.I nagle, jakby kierowani jednym impulsem, wszyscy mieszkańcy miasta, od małego do starego zaczęli łapać zefiry i ciskać nimi w niebo, dogadując przy tym:— I żebyście mi tu nie wracali!Po półgodzinie statek zefirów błysnął białym ogniem z dysz i wziął kurs na nieznaną, odległą planetę.…Od tego czasu minęły trzy tygodnie.Udałow wracał z pracy autobusem i przypadkowo usłyszał taką rozmowę:— A możeśmy niepotrzebnie się ich pozbyli? — zapytał jeden mężczyzna drugiego.— Nie ma się teraz do kogo przyczepić.— Ja to już wczoraj swojej ślubnej przyłożyłem.Tak, dla porządku, żeby zupa nie była za słona.— Przy nich nikt nie przesalał zupy — westchnął pierwszy.W tym momencie do rozmowy wtrącił się trzeci, starszy nieco:— Zupa to pryszcz, za przeproszeniem.Ja mam sąsiada Żyda, a ten cały czas gra na skrzypcach.— I poza tym nie ma się do czego przyczepić? — zapytał ktoś z drugiego końca autobusu.— No i o to właśnie chodzi — odpowiedział mężczyzna.1966przełożył EuGeniusz DębskiSapożnaja mastierskajaWarsztat szewskiJeśli łowiąc ryby osuszy się strumień,to połów będzie obfity, ale w przyszłym rokuryb tam nie będzie.Jeśli polując człowiek wypali las,to zdobycz będzie duża.,ale w następnym roku nie będzie w tymlesie zwierzyny.„Wiosna i jesień Luia” Chiny, III w.p.n.e.Przez długie lata w Wielkim Guslarze była tylko jedna restauracja — w hotelu.Cieszyła się wątpliwą sławą ponieważ, jak to zawsze bywa w prowincjonalnych miastach, nikt nie chodził tam posilać się, a tylko — zabawić.Co prawda czasem, jako te białe kruki, wpadali tam goście hotelowi.Ci łaknęli kefiru i jajecznicy.Dostawali befsztyk i sto gram koniaku.Dwa lata temu sytuacja nieco się zmieniła, ponieważ otwarto nową restaurację, na barce, obok pensjonatu dla turystów.Miał ten lokal wdzięczną nazwę „Gąsior łapiasty” i miał design w rosyjskim stylu.Na ścianach wisiały kołowrotki, grabie i wytłoczone z miedzianej blachy domowe zwierzęta.Tutaj turystom serwowano kompleksowe obiady, o dno barki pluskała woda, jeśli wiał silniejszy wiatr to barka lekko się kiwała.Za rzeką ciągnęła się stara tajga — miejsce było więc romantyczne i można tam było kulturalnie spędzić czas, nie tylko się zabawić.Tu też dyrektor garbarni zaprosił miłego, młodego jeszcze i ze skłonnością do otyłości i romantyzmu Mirona Iwanowicza, miejskiego architekta, na obiad.Obiad miał być przyjemny, ale rzeczowy, a sprawa była z gatunku delikatnych.Garbarnia fundowała sobie budynek dyrekcji, obok miała być wartownia i parking dla samochodów.Na miejscu przewidywanego parkingu i bramy wejściowej sterczała i przeszkadzała wszystkim ruina kapliczki, którą zajmował warsztat szewski.Kapliczkę powinno się było zburzyć, ale przeszkadzała tak zwana społeczność na czele z Jeleną Siergiejewną, dyrektorką miejscowego muzeum.Aktualnie dyrektorka była na urlopie i należało załatwić tę ruinę, póki z niego nie wróciła.— Przecież nie jestem przeciwny.— Miron Iwanowicz nie ukrywał swojego pozytywnego nastawienia.— Kapliczka wyłazi na ulicę i przeszkadza w ruchu.— Nie tylko przeszkadza, ale jeszcze go zakłóca — mówił dyrektor garbarni, marszcząc czoło, tak że łączyły się jego grube, przypominające dwie futrzaste gąsienice brwi.— Zakłóca ogólny widok twojego projektu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]