[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie przejęliśmy się tym specjalnie — po prostu pod zabarykadowanymi drzwiami wystawiliśmy automatyczne warty.Byliśmy pewni, że korektory będą pilnować dobrze; wystarczyło zastąpić w ich programach hasło „ktury” przez hasło ,,krytyk”, aby mieć pewność, że nie przepuszczą żadnego.My sami mieliśmy ważniejsze sprawy na głowie: usuwanie śladów kretyńskiej gospodarki Krytyków, planowanie nowych, własnych książek, konstruowanie planów wydawniczych na tych tytułach opartych, ustalanie zasad współpracy Autorów z Redaktorami — nie mówiąc już o mniej ważnych, a przecież także koniecznych, jak choćby przestawienie linii produkcyjnych, wciąż jeszcze wypluwających l 000 000 egzemplarzy komiksów na dobę, ewidencjonowanie posiadanych zapasów papieru, zmiany w regulaminie Koncernu.Po trzech dniach głodówki Krytycy poddali się zresztą sami.Posłaliśmy im trochę płatków synt–owsianych (ja wprawdzie miałem ochotę nakarmić ich rzeżuchą, ale Krzyś przekonał mnie, że to już byłoby niehumanitarne), ale wyjść pozwoliliśmy dopiero wtedy, gdy negocjacje prowadzone za pośrednictwem Pietraszka i Mędrzyckiego — jedynych Krytyków, z którymi Autorzy godzili się rozmawiać — zakończyły się podpisaniem Konwencji Autorsko—Wydawniczej nr 228, po raz pierwszy od niemal stu lat uwzględniającej postulaty Autorów.Z tym najważniejszym: zagwarantowaniem nam pełnej swobody twórczej na pierwszym miejscu, oczywiście.Nieco zmizerniali i przytłamszeni Krytycy rozeszli się do wyznaczonych im gabinetów; przydzieliliśmy im najgorsze z dotychczasowych pokojów pracy autorskiej, te, które oni zazwyczaj wyznaczali poetom i autorom „komiksowe nieproduktywnym”.Na razie mieli niewiele do roboty; musieli czekać na pierwsze nasze książki, by mieć co recenzować.Niektórzy z nich już od pierwszych dni zaczęli okazywać swoje niezadowolenie, inni, przeciwnie, twierdzili, że w głębi duszy od dawna uważali, że należałoby zmienić przestarzały system, którego błędy i wypaczenia widzieli jak na dłoni — byli tylko po prostu przez resztę zastraszeni.Ci pchali się do Autorów z deklaracjami „służenia swoją pomocą i doświadczeniem zawsze, gdy tylko mogłoby być przydatne”.Ale nikt z nas nie zwracał na nich uwagi, podobnie jak na groźby Wróblickiego i Starościka, którzy, pozostając wciąż poza Koncernem, usiłowali zastraszyć nas bojkotem innych Koncernów.Byli niegroźni: Koncern Autorsko—Wydawniczy, ten jeden, dla nas najważniejszy — był przecież w naszych rękach.Kwietniowe słońce przesiewało się przez pierwsze liście kasztanów, nasycając ruchliwym światłem dawny gabinet.Naczelnego Krytyka, rozedrganymi plamami kładło na moim biurku, na stronach maszynopisu.Na chwilę oderwałem się od maszyny, popatrzyłem na rosnący stos kartek; tak, to, co robiłem, było naprawdę dobre, ta książka była prawdziwa.Pisząc dawałem z siebie wszystko, na co było mnie stać — teraz, bo kiedyś będzie mnie stać na więcej.Pierwszy raz w życiu pisanie nie sprawiało mi trudu, nie liczyłem czasu i stronic; bywały dni, gdy po czternaste— czy piętnastogodzinnej harówce wstawałem od maszyny zmęczony jak katorżnik, a przecież wcale nie zniechęcony — dziwiąc się, jak i kiedy minęło tyle godzin.Teraz też pochyliłem się znowu nad maszyną, nie patrząc na jej licznik, nie interesując się tym, którą w tym dniu wkręcam kartkę papieru.Zapisać następne zdanie — to było najważniejsze, bo za nim szło już inne, nie chciałem go utracić…Usłyszałem szmer — coś pośredniego pomiędzy pukaniem a skrobaniem do drzwi.Spróbowałem udawać, że nie słyszę, ale to nic nie dało, odgłos powtórzył się, o wiele wyraźniejszy, naglący i natrętny.Klnąc w duchu (najchętniej zrobiłbym to całkiem głośno) popatrzyłem na drzwi: ktoś uznał znowu, że musi ze mną mówić, że jestem mu potrzebny.To zwracanie się do mnie wszystkich i z wszystkim stawało się moją zmorą.Nie pomagały prośby i tłumaczenia, zdarzały się dni, w których po kilkanaście razy odrywano mnie od pracy.Za każdą taką wizytę płaciłem godziną chodzenia po pokoju, darcia kolejnych stronic i zaczynania na nowo, nim znów zdołałem wrócić do porzuconej myśli i przerwanego tekstu.Stukanie powtórzyło się znowu, nieustępliwe, chyba jeszcze głośniejsze.Zrezygnowany, wcisnąłem włącznik zwalniacza zacisku.W otwartych drzwiach pojawił się Ryś Poraj, Autor z Sekcji Literatury Popularnonaukowej, zdolny, nawet w czasach hegemonii Krytyków piszący niezłe książki.— Bardzo przepraszam, ja tylko na chwileczkę… — był odrobinę speszony, jak każdy w pierwszym momencie; na moje nieszczęście to wstępne zażenowanie przechodziło im bardzo szybko.— Ale, widzisz, próbowałem już chyba wszystkich sposobów, tylko twoja interwencja może jeszcze coś pomóc…— O co chodzi? — z rezygnacją wskazałem stojące przed biurkiem krzesło.— Ciągle ta sprawa najnowszych kryształów encyklopedycznych?— Nie, wiesz, z tym już w porządku.Sekcja Zakupów Pomocy Twórczych sprowadziła nareszcie… Swoją drogą zupełnie nie rozumiem, dlaczego musiałem się o nie aż upominać.Dawniej… no, nic — nieważne… Tym razem chodzi o to, że nie mogę doprosić się od Wójcickiego zestawów neuro–fono–wizyjnych z wrażeniami sawanny.On pisze książkę przygodową dla młodzieży, w jednym rozdziale ma być właśnie sawanna… W porządku, ja rozumiem.Dałem mu trzy tygodnie, a on mówi dalej, że sam nie wie, jak długo zestawy będą mu jeszcze potrzebne… Pomyśl: on ma ten jeden, jedyny rozdział, a moja cała książka to „Flora i fauna sawanny” [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl