[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Ciekaw jestem, dlaczego.Drgnął gwałtownie, jakby przestraszony.— Rockwell, czemu to powiedziałem? Widzę ją pierwszy raz w życiu.Skąd mi przyszła do głowy ta nazwa? Ale ta płytka dolinka stałaby się małą rzeką, gdyby kiedykolwiek spadł tutaj deszcz.Tu nie występują znaczące opady.Nie ma wzniesienia dość wysokiego, by zatrzymać płynące górą wilgotne powietrze.— Zastanawiam się nad tym za każdym razem, gdy tu jestem — powiedział Rockwell i wzniósł ręce w kierunku rozmigotanej wyżyny, Kraju Wielkich Koni, słynnego mirażu.— Gdyby te szczyty naprawdę tam były, mogłyby zatrzymać wilgoć.Wyrosłaby bujna sawanna.Byli poszukiwaczami minerałów przeprowadzającymi drobiazgowe rozpoznanie naziemne na terenach, które wyglądały obiecująco na zdjęciach lotniczych.Kłopot z pustynią Thar polegał na tym, że występowało tu wszystko — ołów, cynk, antymon, miedź, cyna, boksyty — w minimalnych ilościach.Eksploatacja znanych złóż była nieopłacalna, ale pustynia kusiła obietnicą.Błyskawica rozbłysła nad wyniosłością mirażu.Nigdy dotąd czegoś takiego nie widzieli.Wyżyna zachmurzyła się i obniżyła.Grzmot przewalał się falami, a przecież nie istnieje coś takiego, jak miraż dźwięku.— Albo jest tam bardzo wielki i bardzo załatany ptak, albo to deszcz — powiedział Rockwell.Zaczęło padać, delikatnie, ale jednostajnie.Popołudnie mijało przyjemnie, gdy jechali mila za milą.Deszcz na pustyni zawsze jest niespodziewaną premią.Smith zaczął śpiewać w jednym z języków północnych Indii.Rockwell nie rozumiał słów, ale rytm sugerował rubaszną treść piosenki.Była pełna podwójnych rymów i słów złożonych z samogłosek, jakie może wymyślić dziecko.— Do diabła, skąd tak dobrze znasz te języki? — zapytał Rockwell.— Dla mnie są trudne, choć mam porządne przygotowanie lingwistyczne.— Nie musiałem się ich uczyć — odparł Smith.— Po prostu przypomniałem je sobie.Wszystkie skupiają się wokół tego samego boro jib.— Wokół czego? Ile znasz języków?— Wszystkie.Nazywają je Siedem Sióstr: pendżabski, kaszmirski, gudżarati, marathi, sindhi, hindi.— Wymieniłeś tylko sześć — zauważył Rockwell.— Powiadają, że szósta siostra uciekła z handlarzem koni.Ale ciągle można spotkać ją tu i ówdzie na świecie.Często zatrzymywali się, żeby przeprowadzić pieszy rekonesans.Dla mineralogów sam kolor strumieni jest znaczący, a w tym kraju widzieli wodę po raz pierwszy.Niespiesznie, na pieszo i samochodem, pokonali parę błotnistych mil.W pewnym momencie Rockwell sapnął i niemal spadł z terenówki.Ujrzał obok siebie zupełnie obcą osobę i to nim wstrząsnęło.Potem zobaczył, że to przecież Smith, taki jak zawsze.Został omamiony przez iluzją.A niedługo później zaskoczyło go coś innego.— Coś jest tutaj nie w porządku — powiedział.— Coś jest tutaj jak najbardziej w porządku — odparł Smith, a potem zaczął śpiewać następną piosenkę w jakimś języku Indii.— Zgubiliśmy się — Rockwell na głos wyraził swoje obawy.— Deszcz nie pozwala ocenić odległości, ale tutaj teren nie powinien się podnosić.Nie ma tego na mapie.— Oczywiście, że jest — zaśpiewał Smith.— To Jalo Char.— Co? Skąd wytrzasnąłeś tę nazwę? Mapa jest tu pusta i kraj powinien być taki sam.— W takim razie mapa jest niedokładna.Człowieku, to najpiękniejsza dolina na świecie! Doprowadzi nas na samą górę.Jakim cudem mapa o niej zapomniała? Jak my mogliśmy tak długo o niej nie pamiętać?— Smith! Co się z tobą dzieje? Wyglądasz na wstawionego.— Wszystko w porządku, mówię ci.Odrodziłem się minutę temu.To powrót do domu.— Smith! Jedziemy po zielonej trawie! —Uwielbiam ją.Mógłbym szczypać ją jak koń.— To urwisko, Smith! Nie powinno być tak blisko! To część mira…— Ależ, panie, to Lolo Trusul.— Nie jest prawdziwe! Nie ma go na żadnej mapie topograficznej!— Na mapie, panie? Jestem biednym kalo, który nie zna się na takich rzeczach.— Smith! Jesteś kwalifikowanym kartografem!— Nie wydaje mi się, bym parał się rzemiosłem o takiej nazwie.Ale urwisko jest prawdziwe.Wspinałem się na nie w dzieciństwie, w moim innym dzieciństwie.A tamże, panie, jest Drapengoro Rez — Trawiasta Góra.Ten wysoki płaskowyż przed nami, na który zaczynamy się wspinać, to Diz Boro Grai — Kraj Wielkich Koni.Rockwell zatrzymał terenówkę i wyskoczył.Smith podążył za nim, nieprzytomny ze szczęścia.— Smith, kompletnie ci odbiło! — sapnął Rockwell.— A co ze mną? Nie wiem jak, ale się zgubiliśmy.Smith, spójrz na rejestrator i wysokościomierz!— Log chart, panie? Jestem biednym kalo, który nie wiedziałby…— Niech cię cholera, Smith, ty zbudowałeś te instrumenty.Jeśli nie kłamią, jesteśmy siedemset stóp za wysoko i od dziesięciu mil wspinamy się na wyżynę, która najwyraźniej stanowi część mirażu.Tych urwisk nie powinno tu być.Nas nie powino tu być.Smith!Ale Seruno Smith już kłusował jak szalony.— Smith, dokąd pędzisz? Nie słyszysz mnie?— Do mnie pan woła? — zapytał Smith.— Takim imieniem?— Czy obaj zwariowaliśmy jak ta kraina? — jęknął Rockwell.— Pracujemy razem od trzech lat.Nie nazywasz się Smith?— Ależ tak, panie, chyba można przetłumaczyć moje imię jako Horse–Smith lub Black–Smith, lecz nazywam się Pettalangro i idę do domu.I człowiek, który był Smithem, ruszył na piechotę do Kraju Wielkich Koni.— Smith, wsiadam do samochodu i wracam — zawołał Rockwell.— Boję się jak cholera tej krainy, która się zmienia.Kiedy miraż się zestala, czas brać nogi za pas.Chodź tu zaraz! Przed świtem będziemy w Bikaner.Jest tam lekarz i knajpa.Przyda się jedno bądź drugie.— Dziękuję, panie, ale muszę iść do domu — wyśpiewał Smith.— Miło z waszej strony, że mnie podrzuciliście.— Zostawiam cię, Smith.Jeden wariat jest lepszy od dwóch.— Ashava, Sarishan — zawołał Smith na pożegnanie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]