[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zatrzymałem się zdumiony: umarł.W tej chwili wyraźnie wyobraziłem sobie wiecznie zmieszanego, wiecznie zakłopotanego, cichutkiego Lonię Kudriewatycha; nawet gdyby miał zabić komara, dziesięć razy zadałby sobie pytanie, czy ma do tego prawo.A Winogradowa powiedziała to tak szorstko, nawet nieprzyjaźnie… Umarł.To niemożliwe.Każdy inny, ale nie Lonia…— Mówi pani poważnie?— Jak najpoważniej! — westchnęła Olga Michajłowna.— Proszę mi jeszcze dać papierosa.Zatrzymaliśmy się na podeście między pierwszym piętrem a parterem i stanęliśmy przy oknie, wychodzącym na podwórze instytutu zastawione kratownicami, płytami, blokami i na pół zmontowanymi mieszkaniami nowego, ulepszonego projektu.Nie mieliśmy się już dokąd spieszyć…Lonia Kudriewatych pojawił się w instytucie jakieś dwa lata temu, skromny, niepozorny technik z laboratorium materiałów budowlanych.Dzięki Oldze Michajłownie, która przepadała za zdrobnieniami, wszyscy, którzy mieli z nim do czynienia, nazywali go Lończykiem.Nawet często zwracali się do niego wprost również a la Winogradowa.Gdyby tak nazwano kogo innego, trudno byłoby powstrzymać śmiech nawet przy powitaniu, a Kudriewatych jak gdyby urodził się z tym zdrobnieniem.Laboratorium materiałów budowlanych, w którym pracował, mieściło się w oddzielnym budynku — stąd, z podestu między pierwszym piętrem a parterem, dobrze widać drzwi, szerokie, że wagon mógłby w nie wjechać, nad nimi łukowatą framugę, a jeszcze wyżej, pod samym dachem, hasło: „Twórz w duchu epoki!” Hasło, moim zdaniem niezłe, plotka przypisuje je samej Wino—gradowej, ale nie wiadomo czemu prawie we wszystkich, którzy je zobaczą, hasło wywołuje uśmiech… Dziwne!Na prawo od laboratorium był placyk makietowy, gdzie montowano mieszkania według nowych projektów, stropy dla zakładów produkcyjnych i krytych stadionów, i projektanci w praktyce sprawdzali, czego im trzeba.Częściej jednak placyk makietowy stał pustką i grało się na nim w siatkówkę.Właśnie tam, w przerwie obiadowej, poznałem Lonię Kudriewatycha.Grał w naszej drużynie, przechodził za mną.Grał bardzo źle, chociaż starał się jak mógł i byłem zmuszony cofać się do obrony.Nie uratowało nas to jednak od klęski, a pod koniec drugiego seta, kryjąc blokującego Lonię, niefortunnie upadłem i obtarłem sobie rękę.— Niech pan idzie ze mną — powiedział Lonia ze skruchą, i nawet ze strachem.— U nas jest apteczka.W laboratorium materiałów budowlanych bywałem już dawniej, ale zawsze przelotem, informację techniczną odbierało się u nich w gabinecie kierownika i teraz, przy okazji „nieszczęśliwego wypadku”, po raz pierwszy naprawdę zobaczyłem, jakim sprzętem technicznym nabite jest to laboratorium: piece, suwnice, prasy, znów piece… Najbardziej rzucała się w oczy prasa stojąca tuż przy wejściu, sięgająca głową aż pod reflektor umocowany na dachu.Reflektor najprawdopodobniej zrobiono właśnie do oświetlenia tego kolosa.— Ściskamy tutaj konstrukcje betonowe — powiedział Kudriewatych, pochwyciwszy moje spojrzenie.— To unikalna maszyna.Stoi na własnym fundamencie, pięć metrów w głąb ziemi.Umyłem ręce pod kranem, zajodynowałem i podszedłem do prasy giganta.Potężna maszyna, ani słowa.— Dwa tysiące ton — powiedział z dumą Kudriewatych, naciskając przycisk „rozruch” i po dwóch, trzech sekundach dźwignię.Prasa miękko uszyła w dół, ale w odległości pół metra od matrycy, na której leżała cegła, nagle runęła w dół i z cegły pozostała tylko garstka czerwonego pyłu.Uderzenia jednak nie usłyszałem.— Młot? — spytałem.— Niezupełnie — uśmiechnął się Lończyk.— Młot uderza, a to naciska.Ale bardzo szybko.Takie błyskawiczne obciążenia są bardzo wygodne.Można stworzyć ciśnienie do stu tysięcy atmosfer.Pokazać panu?I nie czekając na moją odpowiedź wyjął spod stelaża z matrycami butelkę.W szyjce butelki tkwił korek.Lończyk wysunął go prawie całkowicie i postawił butelkę pod prasą.— Niech pan spróbuje — promieniał cały z zadowolenia.— To nietrudne, trzeba tylko postawić sobie konkretne zadanie, co chce się zrobić.I uda się.Nacisnął dźwignię, prasa runęła w dół…— O — podał mi caluteńką, dokładnie zakorkowaną butelkę.— Niech pan spróbuje, to nic trudnego.Zrobiłem odmowny gest obtartą ręką.O sztuczce z korkiem już słyszałem.Nikomu nie udawało się jej powtórzyć.— Jeżeli do butelki naleje się wody, można w niej stworzyć dowolne ciśnienie — objaśnił Kudriewatych wciąż z tym samym nieśmiałym, skruszonym uśmiechem.— Dowolne? — zdziwiłem się.— Ależ ona się przecież rozleci na kawałki!— Tak, naturalnie — przygasł nagle Lończyk.— Ale jeżeli postawi pan sobie zadanie…O tym też już słyszałem.Rzeczywiście, jakimś cudem udawało mu się z absolutną dokładnością przewidzieć maksymalne dopuszczalne ciśnienie — przy doświadczeniach z próbkami na tej właśnie prasie gigancie.Na przykład żelazobetonowy wiązar powinien pęknąć przy obciążeniu dwustu ton.Kudriewatych, nie włączając regulatora ciśnienia, zgniata wiązar ręcznie, dźwignią, a po odczytaniu wykresu obciążeń okazuje się, że było dokładnie dwieście ton…— Jak się to panu udaje? — spytałem zaciekawiony.Zastanowił się chwilę, uśmiechnął się ze zmieszaniem i powtórzył:— To może zrobić każdy.Trzeba tylko bardzo mocno chcieć, żeby wyszło to, co trzeba.No i oczywiście wiedzieć, co się powinno otrzymać.Wyobrazić sobie chyba… — Wzruszył ramionami, całym swym wyglądem wyrażając ubolewanie, że nie może mi wyraźnie odpowiedzieć na takie, zdawałoby się, dziecinne pytanie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]