[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spadając, kawałki mięsa narobiły sporo dziur w dachu i wyszło na to, że musiały zlecieć z dużej wysokości.Wypadły z samolotu, mówili.Nie były jednak zamarznięte.Zaczęło się, jak mówię, na ostro.– Zatrzymasz się na chwilę? – poprosiłem łagodnie.Las był tuż-tuż.Wawryk skinął głową i pewno myślał, że chcę siusiu.– Zaraz będziemy.Potem było tylko gorzej.Ktoś spacerował na strychu, choć drzwi i okna były zamknięte, powietrze na dworze robiło się stęchłe, radio włączało się samo, a w pokoju, gdzie powiesiła się Diana, brzmiał oddech.Potem charkot.Dziwni ludzie kręcili się między drzewami, a potem zaczęli się zjawiać w domu.Ten człowiek.– Stań, proszę.Natychmiast.Doktor Skóra popatrzył na mnie z troską.Stanęliśmy pośrodku drogi.Trawa była wysoka, coś w niej buszowało, kłosy gięły się odwrotnie do kierunku wiatru.Wyskoczyłem na świeże powietrze i uderzył mnie gorąc nocy.W tym nieszczęsnym polonezie było chłodniej niż na zewnątrz.Wawryk wciąż coś gadał.Dałem mu znak, żeby wysiadł.Doktor Skóra też się wygramolił.Nie było to mi na rękę.Nie jestem silnym facetem i taki Wawryk, gdyby pomyślał, to by mnie rozłożył.Dopadłem go, pchnąłem, nie złapał równowagi, nie pozwoliłem mu upaść.Wykręciłem rękę, zapiszczał z bólu.Wolną dłonią docisnąłem mu twarz do szyby.Próbował się szarpnąć, więc wzmocniłem uścisk.Nachyliłem się do jego ucha.Na szybie wykwitła plama pary.– Żebyś zdechł – szepnął.I zaraz: – Puść!– Nie wiem, co ci chodzi po głowie, wiem za to, co się stało.Chwilę temu klęczałeś cały we własnym gównie.– Puść! – powtórzył tak płaczliwie, że brakło serca nie usłuchać.Zwłaszcza, że w naszą stronę zmierzał zaaferowany doktor Skóra.Szarpnąłem więc Wawryka za wykręconą rękę, poczułem nawet, jak ból nią telepie, odciągnąłem i puściłem.Wawryk wykonał niezgrabny piruet i zatrzymał się na szeroko rozstawionych nogach.W jego oczach skrywała się niechęć, za to strach był całkiem wyraźny.– Nie jestem bohaterem, ale też nie robię w gacie.Słuchaj mnie.Słuchaj mnie! – Podniosłem mu głowę, bo próbował gapić się na trawę.– Jest trup i człowiek, który go zabił.Mój przyjaciel.Ten człowiek jest zabity, więc nie żyje, a mnie nie obchodzi twoja Julita z Dianą.Wiesz, co jeszcze myślę?Spiął się w sobie.Wiedziałem, nad czym się zastanawia.Skóra też wiedział, nie bez wahania stanął koło mnie.– Myślę, że reszta to bujdy i nawet tych kobiet nie było.Myśl sobie, co chcesz.Wiem swoje, jesteś wariat i nie chcę, nie życzę sobie, żebyś robił sobie żarty z nas i tego trupa.Żadnych historii, żadnych duchów.Jeśli nawet duchy są, tutaj ich nie ma.Jesteśmy my, on – wskazałem na tylne siedzenie – i nie potrzeba nam tanich żartów, chyba że chcesz dostać w mordę, albo żeby wszyscy byli pojebani.Próbował otworzyć usta.Jeszcze czego.– Zrobimy tyle.Jak chciałeś.W las.Nie będziemy szukali żadnych domów, bo tak można do dnia sądu.A potem wrócimy.Wawryk skinął mechanicznie głową, a jego twarz przybrała wyraz autentycznej skruchy.Pewnie zrozumiał, że to wszystko jego wina.Niewiele nam z tego, pomyślałem.Trzeba już tylko szczęścia.– Jeszcze pół kilometra – powiedział przepraszającym tonem.Skinąłem głową i zaraz podrapałem się po niej.Coś swędziało, ukąszenie, uczulenie.W taką noc nawet drobiazgi stają się nie do zniesienia.* * *Pod koniec studiów, a na początku lat dziewięćdziesiątych, wynajmowałem pokój w studenckim mieszkaniu w starej części Wrocławia.Niewiele pamiętam z tamtych czasów.Wiem, że w pobliżu był wiadukt, a miasto zmieniło się w wielkie targowisko, na ławach i składanych stołach leżały książki, kasety, które sprzedawali wszyscy, doktor prawa na zmianę z cieciem.Piło się wtedy strasznie, a sąsiedztwo wieszało na nas psy, jeśli nie liczyć zasuszonego staruszka z naprzeciwka, który, jak mówiono, miał prawie sto lat i był zbrodniarzem wojennym.Przypominał zasuszoną gałąź.Nie mógł dźwigać za wiele, więc czasem pomagaliśmy mu przytargać zakupy, za co dawał nam wino, a rzadziej opowieści.Jego mieszkanie miało zapach chleba i piżma, zawsze panowało tam przyjemne ciepło, na ścianach wisiały dziesiątki krzyży i obrazów świętych, półki zapełniały książki we wszystkich językach świata.Centralne miejsce w największym pokoju zajmował obraz anioła gnającego nad wodami.Anioł niósł wieść o stworzeniu.Staruszek powiedział mi, dlaczego tam wisi.Podczas wojny – nie chciał zdradzić, której, ani po czyjej stronie walczył – bronili jakiegoś miasta, a nasz staruszek, wówczas podoficer, otrzymał postrzał, padł i stracił przytomność.Kiedy się ocknął, ulicę, której bronił jego oddział, zajął już oddział przeciwnika, ale, szczęście w nieszczęściu, jego samego nie dostrzegli.Półżywy z bólu nie pamiętał nawet, gdzie się znajduje.Walki niby umilkły, ale strzały brzmiały dalej.Jedyne co przyszło mu do głowy, to wyjść, a właściwie wytoczyć się z rękami w górze.Ruszył już, wsparty na karabinie, gdy zorientował się, że jest jeszcze jeden żołnierz i daje mu znaki, że trzeba iść w drugą stronę, że gdzie indziej niebezpiecznie.Nigdy nie widział go wcześniej, ale posłuchał.Nie dał rady ujść więcej niż kilkadziesiąt kroków, więc oparł się o tamtego.Szli tak długo, jak mówił, całe lata, aż przekroczyli linię wroga.Półżywy – a jednak żywy – dotarł do swoich, a jak to w takich historiach bywa, koledzy powiedzieli, że przyszedł przecież sam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]