[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szmer deszczu niós³ siê g³ucho i tajemniczo w tym kamiennym gardle.Znów znaleŸli siê na otwartej przestrzeni i Garraty podziêkowa³ losowi, ¿e maj¹przed sob¹ d³ug¹ prost¹.Czterdziestkapi¹tka znów upad³a.Odg³osy kroków przy­spieszy³y, to rozpierzchlisiê zawodnicy.Niebawem huknê³y karabiny.Garraty uzna³, ¿e nazwisko tegoch³opaka i tak nie mia³o ¿adnego znaczenia.Rozdzia³ szóstyNasi zawodnicy s¹ w dŸwiêkoszczelnych kabinach.Jack BarryDwadzieœcia jeden pytañWpó³ do czwartej nad ranem.Rayowi Garraty'emu chwila ta wydawa³a siê najd³u¿sz¹ w najd³u¿szej nocy jegoca³ego ¿ycia.To by³a pora odp³ywu, czas martwoty, kiedy morze siê cofa,zostawiaj¹c œliskie mu³owiska pokryte spl¹tanymi wodorostami, zardzewia³epusz­ki po piwie, zgni³e kondomy, strzaskane butelki, zmia¿d¿o­ne boje iomsza³e szkielety w poszarpanych spodenkach k¹pielowych.To by³ czas martwoty.Po ch³opaku w trenczu polecia³o jeszcze siedem czerwo­nych kartek.W pewnejchwili, oko³o drugiej w nocy, trzech upad³o prawie razem, jak wyschniête kolbykukurydziane w pierwszym ostrym podmuchu wiosennego wiatru.Sto dwadzieœciakilometrów Wielkiego Marszu, dwadzieœcia czte­ry trupy.Ale to nie mia³o znaczenia.Znaczenie mia³ tylko czas martwoty.Wpó³ doczwartej.Udzielono kolejnego upomnie­nia i niebawem karabiny gruchnê³y jeszczeraz.Tym razem by³ to ktoœ znajomy.Ósemka - Davidson, który utrzymy­wa³, ¿ekiedyœ zakrad³ siê do namiotu z nagimi tancerkami na jarmarku stanowym wSteunbenville.Garraty zerkn¹³ na bia³¹, zbryzgan¹ krwi¹ twarz, a po­tem znów wbi³ wzrok wdrogê.Teraz patrzy³ na ni¹ jak zaczarowany.Czasem bia³a linia by³a spoista,czasem po­szarpana, a czasem podwojona, jak szyny tramwajowe.Za­stanawia³ siê,jak ludzie mog¹ jechaæ t¹ drog¹ we wszystkie inne dni roku i nie dostrzegaæ nabia³ej farbie wzorca ¿ycia i œmierci.A mo¿e jednak dostrzegali?Fascynowa³a go nawierzchnia.Jak dobrze i wygodnie by­³oby na niej usi¹œæ.Najpierw by przykucn¹³ z g³oœnym trza­skiem kolan.Potem podpar³by siê rêkamina tej zimnej szorstkiej wstêdze i u³o¿y³ wygodnie poœladki, czuj¹c jak sto­pyz ulg¹ pozbywaj¹ siê mia¿d¿¹cego ciœnienia osiemdziesiê­ciu kilogramów.apotem po³o¿y³by siê, po prostu bujn¹³ w ty³ i le¿a³, rozrzuciwszy rêce i nogi,czuj¹c, jak zmêczony krêgos³up siê prostuje.patrzy³by na korony drzew imajesta­tyczne gwiazdy.nie s³ysz¹c upomnieñ, tylko przygl¹daj¹c siê niebu iczekaj¹c.czekaj¹c.Tak.S³ysza³by sp³oszony tupot, kiedy zawodnicy dawaliby drapaka z linii celu,zostawiaj¹c go jak rytualn¹ ofiarê.S³y­sza³by szepty.To Garraty, hej, toGarraty, dosta³ czerwon¹ kartkê! Barkovitch siê zaœmieje, bo bêdzie móg³zatañczyæ na jednym wiêcej grobie.Karabiny namierzaj¹ cel, a potem.Z wysi³kiem oderwa³ wzrok od drogi i za³zawionymi oczami wpatrywa³ siê wporuszaj¹ce wokó³ cienie, a potem wy¿ej, w horyzont, szukaj¹c z nadziej¹ choæbyœladu brza­sku.Oczywiœcie nie znalaz³.Noc pozosta³a sob¹.Przeszli przez nastêpne kilka miasteczek, wszystkie ciemne i uœpione.Odpó³nocy minêli mo¿e trzydziestu sen­nych widzów, zawziêtych typów, którzyka¿dego sylwestra ponuro wypatrywali koñca œwiata.Poza tym ostatnie trzy i pó³godziny wype³nia³y jedynie widziad³a z granicy snu i jawy.Garraty przyjrza³ siê dok³adniej otaczaj¹cym go twa­rzom, ale ¿adnej nierozpoznawa³.Ogarnê³a go irracjonalna panika.Poklepa³ po ramieniu zawodnikaprzed sob¹.- Pete? Pete, to ty?Postaæ odsunê³a siê od niego, mrucz¹c z irytacj¹.Olson szed³ poprzednio pojego lewej rêce, Baker po prawej, ale te­raz po lewej nie by³o nikogo, ach³opak po prawej by³ o wie­le bardziej pyzaty ni¿ Art Baker.Musia³ jakoœ zejœæ z drogi i zapl¹ta³ siê w bandê skautów robi¹cych nocnepodchody.Bêd¹ go szukaæ.Bêd¹ na niego polowaæ.Karabiny, psy, Patrole zradarem, wykrywaczami ciep³a i.Nagle poczu³ ulgê.Tu¿ za nim z prawej strony szed³ Abraham.Wystarczy³o tylkolekko skrêciæ g³owê.Tej syl­wetki ze zbyt d³ugimi koñczynami nie da³o siêpomyliæ z ¿ad­n¹ inn¹.- Abraham! - zawo³a³ scenicznym szeptem.- Abraham, obudzi³eœ siê?Abraham wymrucza³ coœ [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl