[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dwie ciê¿arówki wjecha³y za bramê i zrobi³y objazdobozu, zabieraj¹c pacjentów ze szpitala i wiêŸniów, którzy nie mogli chodziæ.Jim siedzia³ na swojej drewnianej skrzynce, staraj¹c siê przystosowaæ umys³ iwzrok do szerokich perspektyw œwiata za granicami obozu.Sam akt swobodnegoprzechodzenia przez bramê by³ niesamowitym prze¿yciem i Jim poczu³ taki lêk, ¿epod pretekstem zawi¹zania sznurowad³a wœlizgn¹³ siê z powrotem do obozu.Uspokoiwszy siê poklepa³ drewnian¹ skrzynkê zawieraj¹c¹ jego dobytek:podrêcznik ³aciny, szkoln¹ marynarkê, reklamê Packarda i ma³e zdjêcie z gazety.Teraz, kiedy mia³ zobaczyæ swoj¹ prawdziw¹ matkê i ojca, myœla³ o tym, ¿ebypodrzeæ zdjêcie nieznanej pary przed Pa³acem Buckingham, przez tyle latzastêpuj¹cej mu rodziców.W ostatniej chwili na wszelki wypadek jednak wsun¹³zdjêcie do swojej skrzynki.S³ucha³ p³aczu zmêczonych dzieci.Pierwsi ludzie ju¿ siadali na drodze,usi³uj¹c os³oniæ twarze przed rojami much, które wynios³y siê z obozu ipolecia³y za spoconymi cia³ami po drugiej stronie drutów.Jim obejrza³ siê naLunghua.Ry¿owe pola, kana³y wokó³ obozu i droga do Szanghaju tak realne, kiedysiê na nie patrzy³o zza drutów, teraz wydawa³y siê tandetne i przekolorowane,jak krajobraz z halucynacji.Jim zacisn¹³ bol¹ce zêby i postanowi³ odwróciæ siê plecami do obozu.Przypomnia³ sobie o ¿ywnoœci czekaj¹cej na nich w magazynach w Nantao.Wa¿neby³o, ¿eby utrzymaæ siê na czele pochodu i w miarê mo¿liwoœci wejœæ w ³askidwóch Japoñczyków stoj¹cych przy samochodzie.Jim zastanawia³ siê nad tym,kiedy podesz³a do niego prawie naga postaæ w podartych szortach i drewniakach.- Jim.wiedzia³em, ¿e ciê tu znajdê.Pan Maxted uniós³ swoj¹ po¿Ã³³k³¹ twarzku s³oñcu.Drobne krople malarycznego potu pokrywa³y jego czo³o i policzki.Otar³ brud z ¿eber, jakby ods³ania³ woskow¹ skórê na lecznicze dzia³anieœwiat³a.- Wiêc to jest to, na co czekaliœmy.- Nie wzi¹³ pan baga¿u, panie Maxted.- Nie, Jim.Nie s¹dzê, ¿eby mi by³ potrzebny.Na pewno czujesz siê tutajdziwnie.- Ju¿ teraz nie.- Jim zerkn¹³ ostro¿nie na otwarte pola, których nieskoñczon¹perspektywê narusza³y jedynie kopce pogrzebowe i niewidoczne kana³y.By³o tak,jakby ci znudzeni japoñscy ¿o³nierze wy³¹czyli zegar.- Czy myœli pan, ¿eSzanghaj siê zmieni³?Blady uœmiech, wywo³any wspomnieniem szczêœliwych dni, rozjaœni³ na chwilêtwarz pana Maxteda.- Szanghaj siê nigdy nie zmieni, Jim.Nie martw siê, poznasz swoich rodziców.- Zastanawia³em siê nad tym - przyzna³ Jim.Innym jego zmartwieniem by³ panMaxted.Jim przyszed³ na czo³o kolumny czêœciowo po to, ¿eby stan¹æ pierwszy wkolejce po jedzenie, kiedy dojd¹ do Nantao, ale równie¿ po to, ¿eby uwolniæ siêod wszystkich obowi¹zków, jakie narzuci³ mu obóz.Poniewa¿ by³ sam, musia³wykonywaæ zbyt wiele prac w zamian za przychylnoœæ, która rzadko siêmaterializowa³a.Pan Maxted wyraŸnie potrzebowa³ pomocy i mia³ nadziejê, ¿emo¿e polegaæ na Jimie.Udaj¹c, ¿e nie wie, o co chodzi, Jim siedzia³ na swojej skrzynce myœl¹c o panuMaxtedzie, który chwia³ siê na nogach tu¿ obok.Jego blade d³onie, prawieprzetarte od wielomiesiêcznego popychania wózka z jedzeniem, zwisa³y mu pobokach jak bia³e flagi.Jego koœci trzyma³y siê razem, prawie wy³¹cznie nawspomnieniach barów i basenów p³ywackich z czasów, kiedy by³ m³odszy.PanMaxted umiera³ z g³odu, jak wielu mê¿czyzn i kobiet do³¹czaj¹cych do kolumny,ale przypomina³ Jimowi umieraj¹cego brytyjskiego ¿o³nierza z letniego kina.W rowie za trawiastym poboczem le¿a³ szary cylinder odrzuconego przez Mustangazbiornika.Szukaj¹c jakiegoœ sposobu uwolnienia siê od pana Maxteda Jim mia³w³aœnie przejœæ na drug¹ stronê drogi, kiedy nagle z rury wydechowej samochoduprzed nim wystrzeli³ k³¹b gor¹cego dymu.Japoñski sier¿ant na tylnym siedzeniuwsta³ i gestem kaza³ wszystkim maszerowaæ.Uzbrojeni ¿o³nierze po obu stronachkolumny ruszyli pokrzykuj¹c na wiêŸniów.Rozleg³ siê stukot drewniaków, jakby tasowano i rozdawano setki taliidrewnianych kart.Jim wystartowa³ pierwszy, ze skrzynk¹ w rêku i w butachb³yszcz¹cych w gor¹cym s³oñcu Jangtsy.Pomacha³ japoñskiemu sier¿antowi istanowczym krokiem ruszy³ poln¹ drog¹ ze wzrokiem utkwionym w ¿Ã³³te fasadybloków Koncesji Francuskiej, które jak mira¿ wyrasta³y nad kana³ami i polamiry¿owymi.Prowadzeni przez rój much tañcz¹cych nad ich g³owami wiêŸniowie szli do Nantao.Zza kopców pogrzebowych i starych rowów strzeleckich dobiega³ ich odg³osamerykañskich samolotów bombarduj¹cych doki i stacje rozdzielcze na pó³noc odSzanghaju.Ich grzmot niós³ siê po powierzchni zalanych wod¹ pól.B³yskiartylerii przeciwlotniczej odbija³y siê w oknach biurowców na Bundzie iprzywraca³y ¿ycie martwym neonom: Shell, Caltex, Socony Vacuum, Philco - duchomwielkich miêdzynarodowych firm, które przespa³y wojnê.O pó³ mili dalej nazachód bieg³a g³Ã³wna droga do Szanghaju, zapchana konwojami japoñskichciê¿arówek i artylerii polowej zmierzaj¹cymi do miasta.Ciê¿ki odg³os ichmotorów przeszywa³ ten stoicki kraj jak ból.Jim kroczy³ na czele pochodu nads³uchuj¹c, co mówi¹ id¹cy za nim, ale s³ysza³jedynie ich oddechy, jakby to wyjœcie na swobodê odebra³o im mowê.Jim niezwraca³ uwagi na swój œwiszcz¹cy oddech.Mimo niestrudzonej dzia³alnoœci wobozie nigdy nie podejmowa³ takiego wysi³ku jak ten marsz z obci¹¿eniem.Przezpierwsz¹ godzinê by³ zbyt zaabsorbowany stanem pana Maxteda, ¿eby zauwa¿yæswoje wyczerpanie.Wkrótce, po dojœciu do linii kolejowej Szanghaj - Hangchow pan Maxted musia³siê zatrzymaæ, nie mog¹c pokonaæ niewielkiego wzniesienia w miejscu, gdziedroga przecina³a nasyp.- Ta wspinaczka, Jim.zupe³nie jak Szanghajskie Wzgórza.- Trzeba iœæ dalej, panie Maxted.- Tak, Jim.jesteœ jak twój ojciec.Jim zosta³ z panem Maxtedem, z³y na niego, nie mog¹c nic dla niego zrobiæ.PanMaxted sta³ na œrodku drogi z rêkami na wystaj¹cych jak czarki koœciachmiednicy i kiwa³ g³ow¹ mijaj¹cym go ludziom.Po chwili poklepa³ Jima poramieniu i da³ mu znak, ¿eby rusza³.- IdŸ, Jim.Stañ na czele kolejki.- Zajmê panu miejsce.Ale do tego czasu Jima wyprzedzi³o ju¿ kilkaset osób i powrót na czo³o kolumnyzaj¹³ mu pó³ godziny.Po paru minutach zacz¹³ znów zostawaæ w tyle, czuj¹c bólw p³ucach przy ka¿dym wdechu wilgotnego powietrza.Jedynie d³u¿szy postój napunkcie kontrolnym przy kanale uratowa³ go przed podzieleniem losu panaMaxteda.Doszli tak do przemys³owego kana³u biegn¹cego na zachód od rzeki do Soochow.Dwaj m³odzi japoñscy ¿o³nierze zapomniani przez wojnê strzegli umocnionegoworkami z piaskiem posterunku przy drewnianym moœcie.Twarze mieli równiewychud³e jak wiêŸniowie, którzy szurali drewniakami po wyszczerbionychdeskach.Podczas gdy ciê¿arówki ostro¿nie jecha³y po niepewnej nawierzchni, tysi¹cosiemset wiêŸniów usiad³o w wysokiej trawie na brzegu na przestrzeni æwiercimili, w otoczeniu swoich walizek, rakiet tenisowych i kijów do krykieta.Wpatrywali siê nieruchomo w zielon¹ od glonów wodê jak podsypiaj¹cy widzowie naregatach wioœlarskich.Pr¹d omywa³ wypalony kad³ub opancerzonej d¿onki tkwi¹cyprzy przeciwleg³ym brzegu.Jim by³ zadowolony, ¿e mo¿e siê po³o¿yæ.Ogarnia³a go sennoœæ i gor¹czka,skutek podra¿nienia mózgu przez upalne s³oñce i ostre œwiat³o odbite od ¿Ã³³tejtrawy.Widzia³ doktora Ransome’a, który chwiej¹c siê na nogach sta³ naostatniej z trzech ciê¿arówek, miêdzy pacjentami le¿¹cymi na noszach.Jimpomyœla³ o lekcji ³aciny, której nie mia³ od tygodnia, ale od doktora dzieli³ago spora odleg³oœæ.Pod okiem japoñskich ¿o³nierzy, stoj¹cych na drodze nad nimi, wielu mê¿czyznzesz³o na skraj wody
[ Pobierz całość w formacie PDF ]