[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lejtnantowi udało się uchwycić na niej żylastego staruszka, łysego i przygarbionego.Ukucnął przed jaskinią, ustawił pionowo niewielki patyczek i kręcił nim.Najprawdopodobniej był powiernikiem tradycji plemienia, może nawet pierwotnym kapłanem, a umiejętność zapalania ognia stawiała go ponad innymi.Obok starca stała młoda kobieta.Gdy oglądałem zdjęcie, usłyszałem z tyłu cmokanie.Okazało się, że to krętacz Matur zagląda mi przez ramię.Jego spojrzenie zatrzymało się na dzikusce.Kobieta była młoda, miała pełne piersi i gdyby nie prymitywny wyraz twarzy, mogłaby uchodzić za ładną.— A mieli być goli — powiedział Matur.Zrozumiałem, co miał na myśli — na biodrach dzikuska miała spódniczkę z trawy.— Myli się pan — powiedziałem do Matura.— To naturalna kobieca wstydliwość.— A jednak szkoda, że nie jest całkiem dzika — bezczelnie zaprotestował Matur, a ja postanowiłem nie kontynuować sporu tylko przekazałem fotografie profesorowi Nicholsonowi, który złapał je tak, jak umierający z pragnienia chwyta szklankę wody.Natychmiast rozpoczął ożywioną dyskusję z profesorem Manguczokiem, a ich spór koncentrował się na problemach antropologicznych, w których nie czuję się kompetentny.Helikopter, jak wyjaśnił mi Tilwi, był desantowy, dlatego mogliśmy rozmieścić się w nim swobodnie, miejsca starczyło także na zapasy żywności starannie sprawdzone i przeliczone przez Matura.Sam lot zajął prawie dwie godziny, czas ten poświęciłem na rozmowę z Anitą Kraszewską, która podzieliła się ze mną wrażeniami z Tangi — miasto spodobało się jej zarówno ze względu na klimat, jak i roślinność.Jako że bywałem już w tych stronach, mogłem opowiedzieć polskiej koleżance o zagadnieniach etnicznym oraz o historii miasta i ruchach narodowowyzwoleńczych.Poza tym przypomniałem jej, że podczas II wojny światowej miała tutaj miejsce zażarta bitwa między wojskami angielskimi a dziewiętnastą armią generała Yamashita, opowiedziałem także o pogromie japońskich wojsk w lecie 1945 roku.— Dotychczas — powiedziałem — w dżungli można natknąć się na resztki bunkrów i umocnień, gdyż odcięci od morza Japończycy bronili się tak desperacko, że nawet wiadomość o kapitulacji cesarza nie zakończyła walk.Ziemia ta, te wydawałoby się spokojne góry, dosłownie spłynęła krwią — zakończyłem.Helikopter zaczął powoli schodzić do lądowania, jakby w morzu lesistych odmętów szukał wolnego miejsca.Muszę oddać honor umiejętnościom ligońskiego pilota, który nie tylko odnalazł w tym morzu zieleni niewielką polankę, ale potrafił jeszcze wylądować dokładnie na jej środku.Tutaj, na wysokości tysiąca sześciuset metrów nad poziomem morza (dane te znalazłem w atlasie geograficznym jeszcze przed odlotem), było bardzo rześko.Myślę, że około dwudziestu stopni, nie więcej.Wiał północny wiatr, oczywiście znacznie chłodniejszy niż w Tangi.Pomyślałem, że w nocy musi być tu całkiem zimno.Aby przeżyć bez odzieży, trzeba być wyposażonym w odpowiednie geny i ogromną wytrzymałość.Hałas śmigła ucichł, zapanowała cisza.Pomyślałem, że nasze działania — loty, marsze i tak dalej — muszą prędzej czy później przyciągnąć uwagę dzikich, którzy w każdej chwili mogą porzucić jaskinię i skryć się w labiryncie górskich dolin.Lejtnant Mutaran, dowodzący oddziałem pod nieobecność Tilwiego Kumtatona, okazał się całkiem młodym oficerem, który dopiero co zakończył szkołę.Podbiegł do helikoptera, wyprostowany jak struna zameldował się Kumtatonowi.Jednocześnie nie spuszczał z nas oka.Pewnie po raz pierwszy w życiu widział tylu poważnych uczonych.W oddali stało trzech żołnierzy, a gdy tylko wysiedliśmy zaczęli wypakowywać przywiezione przez nas skrzynki i worki.Dyrektor Matur został w pobliżu helikoptera, aby nadzorować przenoszenie ładunku.Lejtnant zaprowadził nas do namiotu, stojącego w cieniu wysokich sosen nad stromym brzegiem rzeki Prui.Ziemia była pokryta gęstą warstwą igieł, a ja mimowolnie zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu grzybów — jestem zapalonym grzybiarzem, czasem nawet śni mi się, że wchodzę do lasu pod Moskwą i widzę całą kolonię borowików albo czerwone czapeczki kozaków.Ale tutaj nikt nie zna, i nie zbiera grzybów.Trudno było uwierzyć, że znajdujemy się tysiące kilometrów od domu, u podnóża Himalajów, w pobliżu równika.Powietrze było tak świeże, sosny szumiały jak w ojczyźnie.W dużym namiocie czekał nakryty stół — żołnierze przygotowali dla nas herbatę ze skondensowanym mlekiem i biszkopty, a my byliśmy szczerze zachwyceni ich gościnnością.Porucznik uprzejmie wyjaśnił nam, że od namiotu jest do jaskini około dwóch mil (trzy kilometry)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]