[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od tej chwili jestem lepszy człowiek… Przysięgam panu, jestem lepszy… Kiedy się wpatruję w oczy pańskie, dochodzę do przekonania, że wszystko jest możliwe na świecie, nawet cudowne bohaterstwa.I dlatego tylko odważę się panu powiedzieć… Panie Orłowski… Rzecz skomplikowana!…Orłowski spojrzał na niego wzrokiem pytającym.Czego jeszcze chciano od niego?– Panie Orłowski, rzecz jest strasznie skomplikowana.Rzecz jest nieprawdopodobnie skomplikowana… Pańska żona przyszła do pana po litość… siedzi tam na schodach… ale nie przyszła sama… On jest tam także, ten maniak… jakżeż tam, do diabła… ten pan Kazimierz… Nie mów pan nic, na miłość boską nic pan nie mów, my to zaraz załatwimy.To jest nieprawdopodobne, temu by nikt nie uwierzył, ale tak jest… Ona musi szukać u pana ratunku, bo jest w rozpaczy, ale jego nie opuściła… On jest bardziej chory od niej…Suchotnik… Kanalia… Może pożyje tydzień, może dwa… Niech pan na mnie tak nie patrzy, bo cóż ja jestem winien… Przywlekli się oboje i wyją tam jak głodne psy.Miej pan litość, panie Orłowski….Miej pan litość nie nad ich nędzą, ale nad tym, że oni musieli przyjść do pana; niech pan wierzy, że pańska żona wolałaby śmierć, ale ona to dla niego robi! Co ja temu jestem winien?Pan Leon mówił to wszystko z jakąś rozpaczą i ze łzami w głosie.Wyszedł wreszcie, zdaje się, z równowagi; patrzył na Orłowskiego prawie błędnie.A Orłowski zbladł śmiertelnie; oczy jego rozpaliły się niesamowicie; tarł ręką czoło, jakby nie mogąc zrozumieć dobrze, co się dzieje naokoło niego.Miał w twarzy wyraz człowieka, który się śmiertelnie przeląkł.Patrzył na swego gościa obłąkanym wzrokiem – jak na obłąkanego.Ważył przez chwilę słowa na ustach, jak by się nie mógł pozbyć ich ciężaru, potem jak by zacharczał:– Ona jest z nim?– Z nim! – odparł gość z rozpaczą.Orłowski chwycił się rękoma za głowę.– Boże! Boże! Boże!– Wszystko jest możliwe na tym świecie – dodał tonem usprawiedliwienia pan Leon.– Ona jest z nim… Ta kobieta nie wie, co czyni, ale w jej rozumieniu czyni pięknie.Przeciw temu ani pan nie poradzi, ani ja.Odtrąci ich pan ode drzwi, wtedy stanie się jakaś rzecz straszna; nie odtrąci ich pan, będzie to dla pana rzecz straszna… Ja to wiem, ja to doskonale rozumiem.Czemu pan znowu płacze? We łzach pan tego nie utopi… A oni tam czekają z zapartym oddechem… On czyni podle, ale jest bez woli, on robi to, co mu rozpacz każe… To jest tragedia z “Grand Guignolu”… Nie płacz pan, do stu diabłów… Panie Orłowski!Orłowski płakał, ale teraz już bardzo cicho i bezgłośnie; łzy toczyły mu się po twarzy jedna za drugą.Przeżywał w tej chwili mękę piekielną; rozumiał to jedno, że nie powinien rozumieć tego, co ma uczynić, bo jeśli rozważać to zacznie – oszaleje albo się rzuci przez okno z piątego piętra na bruk.– Niech się stanie… – szepnął Orłowski sam do siebie, jak człowiek konający.Pan Leon wpił się oczyma w jego pobielałe wargi.– Co ma się stać?– Idź pan do nich… Niech tu przyjdą… ja się usunę… idź pan zaraz do nich.Mnie już nic… Dzisiejszą noc ja tu w przedpokoju na podłodze… może trzeba będzie lekarza… idźże pan po nich… A!… Tu dla pana dziesięć franków za trud… Nie mów pan nic, żem płakał… Przynieś mi pan co do zjedzenia albo nie, ja sam pójdę…Pana Leona już nie było.A Orłowski jak by zagasił tlejące mocno, prześliczne swoje blade oczy, potem stanął pod ścianą, znieruchomiał jak słup i czekał śmiertelnie blady.Martwiało w nim serce…Nie widział przed sobą nic, chociaż patrzył… Kolana pod nim drgać zaczęły, w ustach czuł jak by posmak skrzepłej krwi.Zacisnął zęby i czekał….Strach oczu.Spotkaliśmy tę kobietę w jakiejś podłej salce koncertowej na bulwarze; oczy, lustrujące zbieraninę ludzką, musiały się zatrzymać na jej twarzy i musiały do niej wracać z niepokojem.Wszyscy patrzyli na tę twarz tak białą, jak najbielszy płatek papieru, i na te oczy, które nie znały innego wyrazu, jak przerażenie.Była to twarz anielskiej piękności.Kobieta nie była zbyt młoda, można było dostrzec wśród jej włosów smugi srebrne, jak nagłe słoneczne błyski na złocie.Kto ją ujrzał, wodził w tejże chwili niespokojnie oczyma naokół, badając, co mogło przerazić tę przecudną kobietę, i spotykał wzrok obecnych, równie zdziwiony jak jego.To był straszny koncert tego wieczora.Ta kobieta zaraziła wszystkich swoim nieludzkim przerażeniem oczu; widzieli ją wszyscy i wszyscy patrzyli ustawicznie na nią, jak by zamagnetyzowała całą salę.Nikt nie słuchał muzyki, nikt nie mógł słuchać.Czuliśmy to sami po sobie.Ile razy ktokolwiek z nas spojrzał na estradę, musiał w tej chwili się obejrzeć, aby widzieć te oczy przerażone.Kobieta siedziała nieruchoma i cicha i słuchała muzyki chciwie, łaknąco; czasem jej twarz prześliczna drgnęła, a wtedy cudna kobieta przymykała powoli i jak by sennie powieki, bardzo znużone, ciężkie, jak by obciążone przepychem rzęs wspaniałych.Patrzyliśmy w nią jak w zjawisko nieziemskie, ona nie spojrzała na nikogo; zdawało się, że nie widzi nikogo i że te dziwne oczy wszystką swoją władzę oddały na pastwę temu przerażonemu wyrazowi.Te oczy musiały być zawsze takie, gdyż ani na chwilę nie umiały spojrzeć inaczej.Siedzący obok mnie przyjaciel mój, malarz, patrzył w nie od godziny, niespokojny i sam, zdaje się, przerażony; szeptem rozprawiał o czymś, sam ze sobą; wreszcie pochylił się ku mnie i zapytał:– Co widzisz w tych oczach?Nie odpowiadałem mu; chciałem spojrzeć w nie raz jeszcze; spojrzałem tedy tajemnie i patrzyłem długo, bardzo długo.– Obłąkany strach… – rzekłem cichutko.– Ja widzę śmierć… – odpowiedział mi zalęknionym szeptem – ta kobieta nie żyje…Zwróciłem się ku niemu niespokojnie; był w najwyższym stopniu zdenerwowany, prawie że drżał całym ciałem; zaczął szeptać, czyniąc dłuższe, niespokojnym oddechem wypełnione pauzy, ile razy muzyka wzniosła się szumiącą głośnie falą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]