[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zadr¿a³.Coœ zatrzepota³o w ciemnoœci przejœcia.Gdy znów uniós³ wzrok, nie dostrzeg³niczego prócz cieni.Po drugiej stronie przejœcia wspi¹³ siê na schody i stan¹³ na szczycie ma³ego,poroœniêtego traw¹ pagórka, tu¿ przed œwi­tem.Œwiat³o by³o s³abe i niezwyk³e,dostrzeg³ jednak szczegó³y otoczenia: ros³e dêby, jesiony i buki.Szeroka rzekawi³a siê ³a­godnie wœród zieleni.Gdy uniós³ wzrok, poj¹³, ¿e stoi na jakiejœwyspie - dwie mniejsze rzeki wpada³y do wiêkszej, odcinaj¹c go od sta³egol¹du.I wtedy, sam nie wiedz¹c dlaczego, poj¹³ z ca³kowit¹ pewno­œci¹, ¿e jest wLondynie - lecz w Londynie sprzed trzech tysiêcy lat, nim jeszcze po³o¿ono wnim pierwszy kamieñ na kamieniu.Rozpi¹³ torbê i schowa³ nó¿, k³ad¹c go obok portfela.Nastêp­nie staranniezasun¹³ zamek.Niebo zaczyna³o ju¿ jaœnieæ, lecz œwiat³o wci¹¿ by³o dziwne.Zdawa³o siêm³odsze ni¿ to, do którego przywyk³.Na wscho­dzie zap³onê³opomarañczowoczerwone s³oñce.Kiedyœ znajd¹ siê tam Doki, a dalej Greenwich,Kent i morze.- Czeœæ - powiedzia³a Drzwi.Nie dostrzeg³ jej przybycia.Pod wys³u¿on¹ br¹zow¹kurtk¹ mia³a na sobie inny zestaw ubrañ; odmienne, lecz równie podarte ipo³atane warstwy tafty, koronki, jedwabiu i brokatu.- Czeœæ - odpar³ Richard.Stanê³a obok niego i wsunê³a drobne palce w jego praw¹ d³oñ, dzier¿¹c¹ torbê.- Gdzie jesteœmy? - spyta³.-Na piêknej i straszliwej wyspie Westminster - odpar³a Brzmia³o to jak cytat,ale nie s¹dzi³, by s³ysza³ go kiedykolwiek wczeœniej.Ruszyli naprzód poprzez wysok¹ trawê, mokr¹ od topniej¹ce-go szronu.Ich stopypozostawia³y po sobie wyraŸne, ciemno-zielone œlady.- Pos³uchaj - rzek³a Drzwi.- Po odejœciu anio³a w Londynie Pod pozosta³o doza³atwienia mnóstwo spraw.Tylko ja mogê tozrobiæ.Mój ojciec pragn¹³ zjednoczyæ Londyn Pod.Chyba po­winnam spróbowaædokoñczyæ to, co zacz¹³.Szli na pó³noc, oddalaj¹c siê od Tamizy.Nad ich g³owami kr¹¿y³y rozkrzyczanebia³e mewy.- S³ysza³eœ te¿, co mówi³ Islington o mojej siostrze, o tym, ¿e na wszelkiwypadek zachowa³ j¹ przy ¿yciu.Mo¿e ocala³ jeszcze ktoœ z mojej rodziny.No iuratowa³eœ mi ¿ycie - urwa³a, po czym doda³a szybko: - By³eœ prawdziwymprzyjacielem, Richardzie, i polubi³am twoje towarzystwo.Proszê, nie odchodŸ.Richard zabanda¿owan¹ lew¹ rêk¹ niezgrabnie poklepa³ jej d³oñ.- No.- rzek³.- Ja tak¿e polubi³em twoje towarzystwo, ale nie nale¿ê dotwojego œwiata.W moim Londynie.najniebez­pieczniejsz¹ rzecz¹ jest z³apanietaksówki w godzinach szczytu.Ja tak¿e ciê lubiê, bardzo ciê lubiê, ale chcêwróciæ do domu.Patrzy³a na niego ró¿nobarwnymi oczami.- A wiêc nie zobaczymy siê ju¿ nigdy — rzek³a.- Chyba nie.- Dziêkujê za wszystko, co zrobi³eœ - powiedzia³a.Potem za­rzuci³a mu rêce naszyjê i objê³a tak mocno, ¿e zabola³y go wszystkie siñce.Odpowiedzia³ równiemocnym uœciskiem, nie dbaj¹c o ból.- Có¿ - rzek³ po d³ugiej chwili.- Mi³o by³o ciê poznaæ.Dziewczyna mocnomruga³a.Mo¿e znów powie, ¿e coœ wpa­d³o jej do oka? Zamiast tego jednakrzek³a:- Jesteœ gotów? Przytakn¹³.- Masz klucz?Odstawi³ torbê i zdrow¹ rêk¹ pogrzeba³ w tylnej kieszeni.Po­da³ jej klucz, aona unios³a go przed sob¹, jakby wtyka³a do nie­widocznych drzwi.-W porz¹dku - powiedzia³a.- IdŸ.Nie ogl¹daj siê za siebie.Ruszy³ w dó³ niskiego pagórka.Tu¿ nad jego g³ow¹ przemk­nê³a mewa.U stóp wzgórza obejrza³ siê.Dziewczyna wci¹¿ sta³a na szczycie, oblewanablaskiem wschodz¹cego s³oñca.Jej policzki b³yszcza³y.Klucz zab³ysn¹³ w pomarañczowych promieniach.Drzwi przekrêci³a go jednymstanowczym gestem.Œwiat pociemnia³.Richard us³ysza³ niski ryk, szalej¹cy war­kot tysi¹carozwœcieczonych bestii.ROZDZIA£ 20Œwiat pociemnia³.Richard us³ysza³ niski ryk, szaleñczy warkot tysi¹caroz­wœcieczonych bestii.Zamruga³ w ciemnoœci, tul¹c do siebie torbê.Przelotnie zasta­nowi³ siê, czys³usznie zrobi³, chowaj¹c nó¿.Jacyœ ludzie przepychali siê obok niego.Odskoczy³ na bok.Przed sob¹ ujrza³ schody.Ruszy³ w górê i w tym momencie œwiat wokó³ zacz¹³ siêprzejaœniaæ, nabieraæ kszta³tów.Ryk oka­za³ siê szumem samochodowych silników:Richard wyszed³ w³a­œnie z przejœcia pod Trafalgar S¹uare.By³ póŸny ranek ciep³ego paŸdziernikowego dnia.Richard sta³ na placu,przyciskaj¹c do siebie torbê i mru¿¹c oœlepione s³oñcem oczy.Obok niego z³oskotem przeje¿d¿a³y auta i czer­wone autobusy, a turyœci rzucali garœciamiziarno legionom spa­sionych go³êbi i robili sobie zdjêcia pod kolumn¹ Nelsona,po­miêdzy dwoma wielkimi landseerowskimi lwami.Niebo mia³o barwê nieskazitelnego, idealnego b³êkitu ekranu telewizora,nastrojonego na nieistniej¹cy kana³.Richard poszed³ przed siebie, zastanawiaj¹c siê, czy jest praw­dziwy.Japoñscyturyœci ignorowali go kompletnie.Próbowa³ za­gadn¹æ ³adn¹ dziewczynê, jednakrozeœmia³a siê tylko i odpo­wiedzia³a coœ w jêzyku, który Richard uzna³ zaw³oski, a który w rzeczywistoœci by³ fiñskim.Dostrzeg³ dziecko nieokreœlonej p³ci, zapatrzone w go³êbie i z obsceniczn¹zach³annoœci¹ poch³aniaj¹ce czekoladowy bato-nik.Przykucn¹³ obok niego.— Czeœæ — powiedzia³.Dziecko w skupieniu ssa³o batona, nie zdradzaj¹c ¿adnych oznak zainteresowania,jakby nie dostrzega³o w Richardzie dru­giego cz³owieka.-Hej! — w g³osie Richarda zabrzmia³a nutka desperacji.— Widzisz mnie?Dzieciaku? Hej!Z wysmarowanej czekolad¹ buzi spojrza³o na niego dwoje gniewnych oczu.Nagledziecko umknê³o i z ca³ej si³y pochwy­ci³o nogi najbli¿szej doros³ej kobiety.- Maaaamo! Ten pan mnie zaczepia.On mnie zaczepia, mamo.Matka dzieckaodwróci³a siê gwa³townie.- Co pan sobie myœli? Czemu zaczepia pan Leslie? Takich lu­dzi powinno siêzamykaæ, ot co!Richard uœmiechn¹³ siê szeroko, radoœnie.Nawet cios ceg³¹ w czaszkê niespêdzi³by z jego twarzy tego uœmiechu.- Naprawdê bardzo przepraszam - rzek³, szczerz¹c zêby ni­czym kot z Cheshire.A potem, œciskaj¹c torbê, pobieg³ przez Trafalgar S¹uare wœród tumanówsp³oszonych, wzlatuj¹cych gwa³townie go³êbi.Wyj¹³ z portfela kartê i wsun¹³ do bankomatu.Maszyna rozpozna³a czterocyfrowy PIN, poradzi³a, by za­chowa³ go dla siebie inie ujawnia³ nikomu, i zapyta³a, czego so­bie ¿yczy.Richard za¿yczy³ sobie gotówki i otrzyma³ j¹ w du¿ej iloœci.Zachwycony,machn¹³ rêk¹ i zawstydziwszy siê, uda³, ¿e próbu­je z³apaæ taksówkê.Wóz zatrzyma³ siê przed nim - zatrzyma³ siê! przed nim! -i Richard z radosnymuœmiechem usadowi³ siê na tylnym sie­dzeniu.Poda³ kierowcy adres biura, a gdytamten zauwa¿y³, ¿e szybciej by³oby pójœæ tam na piechotê, Richard uœmiechn¹³siê jeszcze szerzej i poprosi³ — prawie b³aga³ — kierowcê, by ze­chcia³zapoznaæ go ze swymi pogl¹dami na temat Problemów Ruchu W Centrum, SposobówRadzenia Sobie z Przestêpcami i Dra¿liwych Aktualnych Zagadnieñ Politycznych.Taksówkarz uzna³, ¿e pasa¿er „da³ sobie w gard³o", i mil­cza³ nad¹sany przezca³e piêæ minut jazdy Strandem.Richarda to wcale nie zniechêci³o.I tak da³kierowcy idiotycznie wyso­ki napiwek.A potem ruszy³ do biura.Kiedy wszed³ do budynku, poczu³, jak uœmiech znika z jego twarzy.Z ka¿dymkrokiem czu³ coraz wiêkszy niepokój i zde­nerwowanie.A jeœli nadal nie mia³pracy? Jeœli widzia³y go umorusane czekolad¹ dzieci i taksówkarze, lecz dlakolegów z biura pozosta³ niewidzialny? Jeœli.Stra¿nik, pan Figgis, uniós³ wzrok znad pisma „Niegrzeczne NastoletnieNimfetki", które ukry³ wewn¹trz „Sun", i poci¹gn¹³ g³oœno nosem.- Dzieñ dobry, panie Mayhew.- Nie by³o to ciep³e „dzieñ do­bry", lecz „dzieñdobry" sugeruj¹ce, ¿e mówi¹cego nie interesuje, czy witany bêdzie ¿y³, czyumrze ani czy w ogóle jest jakiœ dzieñ.- Figgis! - wykrzykn¹³ zachwycony Richard [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl