[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Korzystając z nadarzającej się okazji, przecisnął się przez dziurę, zwiesił na murze i zeskoczył na ślepo w dół.W zasadzie nie było to złomowisko, jedynie miejsce, gdzie rdzewiały stare samochody, na które nikt nie miał ochoty.Uważnie kluczył między poskręcanymi metalowymi kadłubami w kierunku światła alei znajdującej się wprost przed nim.W każdej chwili spodziewał się prześladowców.Wydostawszy się na ulicę, zaczął biec szybciej.Chciał się jak najrychlej oddalić od mieszkania Wernera.Na próżno oglądał się za wozami patrolowymi.Budynki po obu stronach ulicy rozsypywały się.Po drodze zorientował się, że spora część z nich jest porzucona i wypalona.Kobylaste kamienice czynszowe wyglądały w ciemnościach mglistej nocy jak szkielety.Chodniki pokrywały zwały śmieci i odłamków tynku.Nagle uświadomił sobie, gdzie się znalazł.W Harlemie.Natychmiast zwolnił kroku.Ciemność i opuszczona sceneria jedynie wzmagały jego obawę.Dwie przecznice od siebie dostrzegł grupkę czarnoskórych uliczników, których nieco przestraszył widok jego pędzącej sylwetki.Przerwali sprzedaż narkotyków, by przyjrzeć się, jak biały człowiek przebiegł koło nich prosto ku centrum Harlemu.Choć Martin utrzymywał się w dobrej kondycji, narzucone sobie tempo sprawiło, że wkrótce poczuł się, jakby lada chwila miał upaść.Przy każdym kroku czuł przeszywający ból w piersiach.W końcu zdesperowany zanurkował w ciemną bramę pozbawioną drzwi, głośno dysząc i potykając się o luźne cegły.Wyprostował się przytrzymując się wilgotnej ściany.Jego nozdrza natychmiast zaatakowała ohydna woń, ale zlekceważył ją czując ulgę, że wreszcie się zatrzymał.Ostrożnie wychylił się usiłując wypatrzeć, czy ktoś za nim biegł.Panował spokój, śmiertelny spokój.Philips wywęszył czyjąś obecność, nim z czarnego wnętrza wysunęła się ręka i chwyciła go za ramię.Z jego gardła zaczął wydobywać się krzyk, który jednak bardziej przypominał beczenie jagnięcia.Wyskoczył z wejścia, wymachując ręką, jakby obsiadły ją jadowite owady.Pociągnął za sobą właściciela ręki.Okazało się, że to naćpany narkoman, ledwie trzymający się na nogach.– Jezu Chryste! – krzyknął Martin, obrócił się na pięcie i pomknął dalej.Podjąwszy decyzję, że nie będzie się więcej zatrzymywać, zaczął biec w zwykłym tempie joggingu.Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie jest, był jednak pewny, że jeśli będzie biec prosto, w końcu trafi do jakichś zaludnionych dzielnic.Zaczęło znów padać.Drobniutka mżawka wirowała w świetle ulicznych latarń.Dwie przecznice dalej Philips znalazł dla siebie oazę.Dotarł do szerokiej alei, na której rogu znajdował się otwarty przez całą noc bar z krzykliwą reklamą piwa marki Budweiser, mrugającą nad skrzyżowaniem jak krwawoczerwone oko.Koło drzwi przycupnęło kilka sylwetek, jak gdyby czerwony neon stanowił przystań wśród rozkładającego się miasta.Przegarniając dłonią włosy, poczuł, że się lepią.W świetle reklamy budweisera zorientował się, że to rozchlapana krew Wernera.Nie chcąc wyglądać jak ktoś, kto brał udział w bójce, usiłował zetrzeć krew ręką.Po paru ruchach włosy przestały się lepić.Wszedł do środka.W zawiesistej atmosferze baru aż gęsto było od tytoniowego dymu.Wibrująca, ogłuszająca muzyka disco dudniła w piersi Martina.W lokalu znajdowało się mniej więcej tuzin osób, wszyscy czarni i wszyscy do połowy pogrążeni w otępieniu.W dodatku do dyskotekowej muzyki niewielki kolorowy telewizor transmitował film gangsterski z lat trzydziestych.Jedyną osobą, która go oglądała, był barman w brudnobiałym fartuchu.Klienci zwrócili twarze w stronę Philipsa.Napięcie wypełniło salę jak statyczna elektryczność przed burzą.Nawet mimo paniki Martin wyczuł to natychmiast.Choć mieszkał w Nowym Jorku dwadzieścia lat, izolował się od desperackiej nędzy charakteryzującej to miasto tak samo jak ostentacyjne bogactwo.Podchodząc ostrożnie do baru, spodziewał się, że w każdej chwili może zostać zaatakowany.Twarze o groźnych wyrazach wiodły za nim wzrokiem.Brodaty mężczyzna obrócił się na barowym stołku, zagradzając mu drogę.Jego muskularne czarne ciało lśniło w stłumionym świetle skoncentrowaną siłą.– Chodź no, białasie – warknął Murzyn.– Flash, daj spokój – wypalił barman, po czym rzekł do Philipsa: – Panie, co pan tu robisz, do kurwy nędzy? Życie panu niemiłe?– Chcę zadzwonić – zdołał wyjąkać Martin.– Z tyłu – powiedział barman, kręcąc z niedowierzaniem głową.Mijając mężczyznę nazywanego Flashem, Philips wstrzymał oddech.Wygrzebał dziesięciocentówkę z kieszeni, po czym rozejrzał się za telefonem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl