[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Mo¿e.-Od niego?- Mo¿e.- Wzruszy³em ramionami.- Ty? Ty jesteœ tym, kto.- Mówi³eœ, ¿e j¹ widzia³eœ.- Widzia³em kogoœ.Przelotnie.Im wiêcej o tym myœlê, tym bardziej mi siêwydaje, ¿e to ta druga.- Jennifer?- Tak.S¹ bardzo podobne.Tego akurat nie zauwa¿y³em.Próbowa³em zobaczyæ Jennifer z jasnymi w³osami.- Bo ja wiem? W Jennifer jest du¿o ze Stantnorów, a w tej nie.Chyba zaskrzecza³em.- Co siê dzieje? - zapyta³.- Ta twarz w tle.W niej te¿ by³o du¿o cech Stantnorów.- Jennifer? Bradon chyba jej nie lubi³.- Nie s¹dzê.Mam wra¿enie, ¿e to by³a mêska twarz.- Oko³o trzydziestki i w literalnym ataku sza³u.B³yskawice na zewn¹trz dosta³y epilepsji.Zadr¿a³em, poderwa³em siê na nogi izacz¹³em zapalaæ lampy.Nie mog³em pozbyæ siê zimna.- Chyba siê bojê - wyzna³em.- Tak.Im d³u¿ej patrzê, tym jest straszniejszy.Wci¹¿ by³o mi zimno.Ciekawe, czy ktoœ nas podgl¹da³.- Chyba rozpalê ogieñ.- Hej! Coœ ty powiedzia³?- Rozpalê ogieñ.Ty³ek mi odmarza.- Jesteœ geniuszem, Garrett.- Mi³o, ¿e to zauwa¿y³eœ.- Co w tym by³o genialnego? Jakoœ nie za³apa³em.- Po¿ar w stajni.Dobrze to wykombinowa³eœ.Nie chodzi³o wcale o ciebie, tylkoo coœ, co Bradon ukry³.Co znalaz³eœ ukrytego? Obrazy.- Wskaza³ na blondynkê.- Ten obraz.- Nie wiem.- A ja tak.Co by³o na innych? Szaleñstwa.Ale znani nam lu­dzie i widoczki zKantardu.Spojrza³em na obraz jeszcze raz.- Oto klucz do twojego zabójcy - mówi³ dalej Morley.- Dla­tego zgin¹³ Bradon.Dlatego sp³onê³a stajnia.Oto twój morder­ca.- Rozeœmia³ siê.Dziwny to by³dŸwiêk.Do diab³a! W tym miejscu wszystko by³o dziwne.- A ty siê z ni¹przespa³eœ.- Chcia³ powiedzieæ coœ jeszcze, ale siê zreflektowa³.- Och,ch³o­pie.- Podszed³ i po³o¿y³ mi d³oñ na ramieniu.On móg³ przespaæ siê z seryjn¹ morderczyni¹ i nawet by go to nie obesz³o.Mo¿etylko by siê uœmiechn¹³ i nad ranem poder¿n¹³ jej gard³o.Ogólnie rzecz bior¹c,to sympatyczny ³ajdak, ale g³ê­boko w nim drzemie ukryty zimnokrwisty ³otr.Wiedzia³, jak to na mnie zadzia³a, jeszcze zanim zadzia³a³o.Sta³ obok mnie,gdy zacz¹³em siê trz¹œæ.Nie by³o a¿ tak Ÿle, ale sama myœl mocno mn¹ targnê³a.- Muszê siê przejœæ.Pozwoli³ mi wstaæ i zrzuciæ to z siebie, spaceruj¹c w kó³ko.Przera¿aj¹ceha³asy za oknem te¿ nie pomaga³y.Grzmoty szar­pa³y mi nerwy jak kocie miauki opomocy.A potem przypomnia³em sobie obietnicê z³o¿on¹ Jennifer, ¿e zobaczymy siêpóŸniej.Mój cholerny umys³ uczepi³ siê tej myœ­li, podpowiadaj¹c, ¿e w tensposób za³atwiê wszystko za jednym zamachem.- Dok¹d idziesz? - zapyta³ Morley.- Mam coœ do za³atwienia.Obieca³em.Prawie zapomnia³em.- Wyskoczy³em zpokoju, zanim zacz¹³ siê dopytywaæ.Nie by­³em pewien, czy znów nie rozumujêpochopnie.XXXVIISpojrza³em w dó³.Kaid i Wayne siedzieli po przeciwleg³ej stronie fontanny,milcz¹c zawziêcie.Sprz¹tnêli ju¿ Chaina.Peters znikn¹³.Zastanawia³em siê, coich to jeszcze obchodzi.Mo¿e nie mog¹ spaæ.Ja te¿ nie zmru¿y³bym oka, choæwszystko mnie bola³o i by³em doszczêtnie wykoñczony.Dotar³em do stryszku, min¹³em go, zeœlizn¹³em siê na trzecie piêtro, nieœci¹gaj¹c niczyjej uwagi.Doskona³y dom do skradania siê.Podszed³em napaluszkach do drzwi Jennifer.Zastuka³em.Nie odpowiedzia³a.W³aœciwie nawetnie powinienem by³ oczekiwaæ, ¿e odpowie.Poruszy³em klamk¹.By³y zamkniête naklucz.Jedyna rozs¹dna rzecz.Ka¿dy dureñ by o to zadba³.Zastuka­³em jeszcze raz iznów nie uzyska³em odpowiedzi.- To by by³o wszystko - mrukn¹³em i ruszy³em w stronê pokoju.Nagleprzystan¹³em.Nie rozumiej¹c za bardzo w³asnych po­budek, zawróci³em i zaj¹³emsiê zamkiem.W³amanie zajê³o mi kilka sekund.Jennifer nie lubi³a ciemnoœci.W salonie, identycznym jak jej ojca, p³onê³o zpó³ tuzina lamp.Nie zna³em rozk³adu tych apartamentów, ale stwierdzi³em, ¿enaj³atwiej bêdzie mi j¹ zna­leŸæ, zaczynaj¹c od tych drzwi, w których zawszepojawia³ siê genera³.Zamkn¹³em drzwi do korytarza i ruszy³em w tamt¹ stronê.Nie wiem, jak nazwaæ pokój, który znajdowa³ siê za nimi.Nie by³a to sypialnia,lecz raczej ma³y, nieoficjalny salonik, tylko z kil­koma meblami i wielkimoknem wychodz¹cym na zachód.By³ pogr¹¿ony w pó³mroku, oœwietlony pojedyncz¹œwiec¹.Jennifer siedzia³a w fotelu ustawionym przodem do okna.Zas³ony by³yrozsuniête.Pewnie zasnê³a ze zmêczenia, pomimo szaleñstwa ¿y­wio³Ã³w nazewn¹trz.Nie wiem, czy us³ysza³aby moje pukanie, nawet gdyby nie spa³a.No i co, radosny ch³optasiu? Jeden niew³aœciwy ruch i prze­robi¹ ciê naeunucha.Cholera, przecie¿ nieraz ju¿ próbowali.Potrz¹sn¹³em ni¹ lekko.- Jenny, zbudŸ siê.Wrzasnê³a, skoczy³a na równe nogi, przewróci³a siê i.Bogo­wie mi sprzyjali.Potê¿ny grzmot zag³uszy³ wszelkie dŸwiêki.Rozpozna³a mnie i opanowa³a siêtrochê.Przycisnê³a d³onie do serca i wydysza³a:- Ale¿ mnie przestraszy³eœ.Co ty tu robisz? Naci¹gn¹³em nieco prawdê.- Powiedzia³em przecie¿, ¿e przyjdê.Puka³em.Nie odpowia­da³aœ.Zaniepokoi³emsiê i w³ama³em tu, ¿eby sprawdziæ, czy wszystko w porz¹dku.Wydawa³aœ siê takablada, ¿e chcia³em tylko dotkn¹æ twojego ramienia.Nie chcia³em ciê przeraziæ.Czy brzmia³o to szczerze? Wyrzuci³em z siebie ten potok s³Ã³w jednym tchem.Dobrze udajê szczeroœæ.Pilnie studiowa­³em techniki Morleya.RozluŸni³a siêtroszeczkê i przysunê³a bli¿ej.- Bogowie, mam nadziejê, ¿e tym wrzaskiem nie zbudzi³am ca³ego domu.Przeprosi³em jeszcze raz, i jeszcze raz.A potem pozosta³o mi tylko przytuliæj¹ i dalej pocieszaæ.W minutê póŸniej, kiedy ju¿ przesta³a siê tak okropnietrz¹œæ, wydoby³a z siebie cichutki, dziewczêcy szepcik:- A teraz na pewno mnie zniewolisz?Uzna³em, ¿e by³ to doskona³y komentarz, znakomicie pasuj¹cy do sytuacji, iparskn¹³em œmiechem.Czu³em, jak opuszcza mnie napiêcie.Omal nie posun¹³em siêza daleko z tym roz³adowywaniem stresu, bo tylko z wielkim trudem opanowa³emweso³oœæ.- Co w tym jest takiego cholernie œmiesznego?Zrani³em jej uczucia.- Nie, Jenny, skarbie.Nie œmiejê siê z ciebie.Œmiejê siê z siebie.Naprawdê.Wierz mi.Nie.Nie przyszed³em ciê zniewoliæ.Nie tym stanie, w jakim jestemteraz, nie by³bym w stanie znie­woliæ nawet wiewiórki.Dosta³em w ³eb, zosta³emprzysma¿ony skopany prawie na œmieræ.Wszystko mnie boli.I cholerniezde­nerwowa³em siê Chainem.Jeœli czegokolwiek móg³bym teraz chcieæ od kobiety,to tylko tego, ¿eby mnie pocieszy³a, a nie, ¿ebym ja j¹ zniewala³.Ty œliski krêtaczu.Uwa¿aj.Mów tak dalej, to idê o zak³ad osiem do piêciu, ¿enawet dziewica-westalka bêdzie chêtna, ¿eby ciê pocieszaæ.B¹dŸ dalej takibezradny, nieszkodliwy, spragniony uczuæ macierzyñskich i wylewaj z siebiepotok szczeroœci.No có¿, od jednego do drugiego, wpakowa³em siê wprost wkaba³ê, jakiej nawet nie planowa³em.W ci¹gu kwadransa znaleŸliœmy siê w jej³Ã³¿ku.W ci¹gu kolejnego kwadransa robi³em wszystko, aby pozostaæ tymbezradnym, nieszkodliwym i z³ak­nionym pociechy.Jest coœ krzepi¹cego w tym, ¿e le¿ysz sobie przytulony do dru­giej osoby wchwilê po tym, jak zosta³eœ posiniaczony, pobity i potraktowany tak, jak wilktraktuje lisa, który ma nie doœæ pary w ³apach.Ale w tym, ¿e pociesza ciêosoba zbudowana tak jak i Jennifer, jest i coœ takiego, ¿e zapominasz, jakkilka godzin temu przepuœcili ciê przez maszynkê do miêsa wraz ze skór¹, rogamii kopytami.Szeptaliœmy w mroku, g³Ã³wnie rozmawiaj¹c o tym i o owym, doœæ niewinnie, aledziewcze nie potrafi³o ule¿eæ spokojnie.W³a­œciwie teraz by³a ju¿ spokojna iodprê¿ona, no, mo¿e nie ca³kiem.Przysunê³a siê jeszcze bli¿ej, drgnê³a,zaskoczona.- Czy to jest to, co myœlê? - zapyta³a.Nacisk jej cia³a nie pozostawia³ w¹tpliwoœci, co ma na myœli [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl