[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Domy towarowe, manufaktury i hurtownie ustępowały slumsom, burdelom oraz kasynom gry.W nocy miasto musiało być warte zwiedzania.Wczesnym rankiem czyniło wrażenie znużonego.I wciąż nieco pijanego.Wzdłuż drogi do Śmieciowej Bramy porozrzucane były zwłoki.Minąłem wóz wyładowany trupami, stojący pośrodku drogi.Kilku mężczyzn, wyglądających niewiele zdrowiej niż ich ładunek, ze znużeniem wrzucało następny kawał ludzkiego ciała na wóz, by zawieźć go na cmentarz.Niewiele jest miejsc, gdzie ceni się życie ludzkie, ale to było pierwsze miejsce, jakie widziałem, gdzie nawet ubodzy (zwłaszcza ubodzy, którzy często bardziej troszczą się o swych zmarłych niż bogaci) mieli tak mało szacunku dla zmarłych, że wyrzucali ich na ulicę jak śmiecie.Pałac gubernatora Gill, obecnie sztab Sojuszu Wschodniego, wznosił się w dzielnicy handlowej, jak brodawka wśród pieprzyków: nie uczyniono nic, żeby upiększyć ten gmach.Była to tylko szara kamienna bryła, tkwiąca pośród mniejszych i może dlatego bardziej przytulnych budowli, wypełnionych tkaninami, solonym mięsem i skórami.Trudno było dostać się do pałacu.Bramy szczelnie zamknięto, przy każdej stali strażnicy w ten sposób, że mieli je za plecami.Przemknięcie się, nawet w czasie szybkim, nie było możliwe, przynajmniej nie przez drzwi.Gdybym ogłuszył strażnika, zwróciłoby to zbyt wiele uwagi.A gdybym przeszedł na siłę, w czasie szybkim, mogłoby to go zabić.Musiałem poczekać do przedpołudnia, aż pojawią się wchodzący i wychodzący.Tak więc z powodu nostalgii (i prawdopodobnie podświadomie planując małą zemstę), poszukałem bramy, przy której zostałem zatrzymany poprzedniego dnia.Kiedy szedłem po ulicach, ogarniało mnie coraz większe przygnębienie.Zastanawiałem się, czy Gill był rzeczywiście wyjątkowo nędznym miastem, czy może też wszystkie miasta, nawet Mueller nad Rzeką, wyglądają tak źle dla tych, którzy nie mają pieniędzy.Humping, dzika, górzysta kraina, obchodziła się łagodniej ze swymi mieszkańcami, niż ta sztuczna pustynia z błota i kamienia.Kiedy zbliżałem się do bramy, dostrzegłem z pewnej odległości, że wóz katowski już działał.Jaki pracowity dzień miał przed sobą! Myślałem przez chwilę, że może by złamać mu oś, ale doszedłem do wniosku, że szkoda na to czasu i zachodu.Zamiast tego udałem się do bramy, nie spoglądając prawie po drodze na wóz i więźniów w kapturach.Znalazłem to, czego szukałem.Kapitan, który tak ponuro wiózł mnie na śmierć poprzedniego dnia, przebywał w pomieszczeniu dla straży o zamkniętych na klamkę drzwiach.Otworzyłem je i wszedłem do środka.Ustawiłem się dokładnie naprzeciw kapitana, który był sam w pomieszczeniu, i wszedłem w czas zwykły.W Ku Kuei bardzo często widziałem, jaki to ma skutek – z jego punktu widzenia po prostu zmaterializowałem się z niczego.– Dzień dobry – odezwałem się.– Mój Boże – jęknął.– Ach, odpowiedziałeś.To było bardzo irytujące, że wczoraj nawet nie chciałeś mnie wysłuchać przed wywiezieniem i zabiciem.Jego przerażenie było rozkoszne.– Nie jestem człowiekiem mściwym, ale od czasu do czasu rzeczy tego rodzaju są zbawienne dla ducha.Nie będę ci długo zawracał głowy.Po prostu interesuje mnie ta rzeź, którą tu urządzacie.Na przykład, kto decyduje o tym, kto ma umrzeć?– P.Percy.Król.To nie moja wina.Nie decyduję o niczym.– Dajmy temu spokój, nie będę tu się zajmował sądami.Jak wielu ludzi dziennie zabierasz od bram miasta na cmentarz?– Niezbyt wielu.Naprawdę.Ciebie wczoraj, Lorda Bartona dzisiaj i nie mogę sobie przypomnieć, żeby w ciągu ostatnich miesięcy był jeszcze ktoś.I zazwyczaj bierze się ich, kiedy wyjeżdżają, nie kiedy przybywają.Starałem się nie okazywać szoku.Barton! Zignorował moją radę i przyjechał tu mimo wszystko.– Robisz to bardzo sprawnie – rzekłem.– Dziękuję – powiedział.– Co się z tobą stanie, jeśli coś pójdzie źle?– Wszystko zawsze idzie dobrze.– Ale jeżeli?– Będę miał kłopoty – odrzekł.Czuł się już pewniej w mojej obecności i podejrzewałem, że za chwilę wyciągnie rękę, by sprawdzić, czy nie jestem duchem.– Więc już masz kłopoty – rzekłem.– Gdyż Barton nie umrze.A gdyby przypadkiem udało ci się go zabić, zjawię się po ciebie w ciągu godziny.Możesz mieć nie wiem ile kłopotów z powodu tego, że on nie umrze, ale pamiętaj, że to nic w porównaniu z tym, co ci się zdarzy, jeśli go zabijesz.A teraz życzę ci wspaniałego poranka.Przeszedłem w czas szybki, ale zatrzymałem się na chwilę i odwróciłem do góry nogami kałamarz nad jego głową.Biegłem bardzo szybko ulicami i wkrótce znalazłem katowski wóz.Gdybym dokładniej przyjrzał się mu poprzednio, rozpoznałbym Bartona po ubraniu – miał na sobie to samo, co tamtego dnia w skalnym domu.Wspiąłem się na wóz, a potem na chwilkę zwolniłem do czasu rzeczywistego, by szepnąć: „Nie martw się, Barton, jestem przy tobie”.Potem znowu w czasie szybkim wydostałem się z wozu.Woźnica mnie nie zauważył, a gdyby spostrzegł mnie jakiś przechodzień, tylko by mrugnął i pomyślał, że to prawdopodobnie alkohol z poprzedniego wieczora wciąż krąży w jego krwi.Dostałem się na plac egzekucyjny i ukryłem się za stertą słomy.Wóz dotarł tutaj po pół godzinie.Potem powtórzono rutynowe czynności z poprzedniego dnia: łucznicy ustawili się rzędem, bardzo niedbale, a ich dowódca – nie był nim kapitan sprzed bramy – uniósł ramię.Przeszedłem w czas szybki i wszedłem na placyk między Bartonem i łucznikami.Spacerowałem tam i z powrotem (stawałem się widoczny, kiedy nazbyt długo zatrzymywałem się w jednym miejscu) do chwili, gdy ramię dowódcy opadło i strzały pomknęły
[ Pobierz całość w formacie PDF ]