[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale Połoskow nie zdążył wymówić słowa: „Start”.Biała ognista smuga przecięła błękit nieba.Obok nas lądował drugi statek kosmiczny.Od wstrząsu zgięły się drzewa, zadrżała ziemia.– Zaczekaj chwilkę – rzekł do Zielonego patrząc w iluminator.– Co tam znowu? – spytał mechanik.– Sąsiedzi wylądowali.– Kto?– Nie wiem jeszcze.Drzewa zasłaniają.Ale bądź gotów do natychmiastowego startu.Może to oni.– Wierchowcew? Grubas?– Tak.Unieśliśmy się w fotelach, na sekundę nie spuszczając z oka lasu.Nad drzewami sterczał dziób statku.Bliziutko, najwyżej w odległości dwustu metrów.Zdawało mi się nawet, że słyszę, jak otwiera się luk i spada na ziemię trap.Oto już schodzą po nim, biegną przez zarośla.Przyjaciele czy wrogowie?Zarośla rozsunęły się i na polankę przed „Pegazem” wybiegł człowiek.Miał na sobie skafander, co prawda bez hełmu.U pasa pistolet.Człowiek podniósł rękę nakazując nam zaczekać.I w tym momencie go rozpoznaliśmy.– Doktor Wierchowcew! – zawołała Alicja.– Bez kapelusza.– Tak, to on – powtórzył kapitan, schylając się do mikrofonu: – Zielony, start!Nasz „Pegaz” błyskawicznie zareagował na słowa kapitana, zakołysał się z lekka, ryknęły silniki, wznosiliśmy się w powietrze.– Brawo, Zielony – rzekł Połoskow.– Kto to był?– Wierchowcew – odpowiedział kapitan.„Pegaz” zawisł na sekundę nad polaną i doktor Wierchowcew cofnął się pod osłonę zarośli.Gniewnie wymachiwał rękami.– Bo co? – krzyknęła Alicja, choć tamten nie mógł nas usłyszeć.– Za krótkie ręce?– Alicjo – powiedziałem z wyrzutem – czy tak należy zwracać się do starszych?Połoskow parsknął śmiechem.– Bez kapelusza – mówiła Alicja, puszczając mimo uszu moją uwagę.– Zgubił go.Tak mu było pilno.„Pegaz” przechylił się biorąc kurs na polanę, niebawem nasz wróg był już tylko małą mrówką, mimo to zauważyłem, jak spiesznie wracał do swego statku.– Teraz – rzekł Połoskow – zarobiliśmy trochę czasu.Zanim wrócą na swój statek, pozamykają luki i uruchomią silniki, minie pół godziny.I tyle właśnie mamy na znalezienie Drugiego Kapitana.Niełatwa sprawa.– Chcieli nas schwytać – powiedziała Alicja – a nam w to graj.Przynajmniej wiemy, że nie ma ich na polanie.Kolista polana była już pod nami.Kapitan nakierował „Pegaza” dokładnie na jej środek.Gdy schodziliśmy do lądowania, zauważyłem mnóstwo lśniących punkcików, jak gdyby na polanie iskrzył się szron.A w miarę zniżania się coraz wyraźniej było widać, że to nie szron, lecz odłamki rozbitych zwierciadeł.Nasze przewidywania okazały się słuszne, nieprzyjaciel zdążył zniszczyć wszystkie kwiaty.„Pegaz” już dotykał trawy, wyrzucił amortyzatory i Alicja pierwsza odpięła pasy.Nie mogła się doczekać chwili, kiedy wybiegnie na polanę.Wtem „Pegaz” drgnął, zachwiał się, Alicja potoczyła się na ścianę.Zielony krzyknął z dołu:– Co się dzieje?A potem nastąpił jeden gwałtowny wstrząs, drugi, trzask amortyzatorów – nasz statek spadał w jakąś przepaść.Chciałem odpiąć pasy, znaleźć Alicję i pomóc jej, ale jeszcze jeden, ostatni wstrząs ogłuszył mnie, a gdy oprzytomniałem, „Pegaz” stał przechylony w głębokiej ciemności.Było bardzo cicho.– Alicjo! – zawołałem, nie mogąc w pośpiechu poradzić sobie ze sprzączkami.– Alicjo, co z tobą?– Nic, normalnie – odpowiedziała spokojnym tonem.– Trochę się potłukłam.Z daleka doszedł nas głos Zielonego:– O rany! Gdzieś ty nas wpakował, Połoskow? Teraz już się stąd nie wygramolimy.– Żyjesz? – spytał kapitan.– Żyję.Ale co się w końcu stało? Zlecieliśmy z góry?– Gorzej – odpowiedział Połoskow i włączył awaryjne oświetlenie sterowni.Skale przyrządów na pulpicie rozbłysły niczym gwiaździste niebo.– Zapadliśmy się pod ziemię.Uświadomiłem sobie nagle, że wszystkiemu ja jestem winien.Miałem obowiązek uprzedzić kapitana o tym, co widzieliśmy w zwierciadle kwiatu.– Łeb mi ukręcić, to jeszcze za mało! – wybuchnąłem.– Przecież cztery lata temu zamiast polany była w tym miejscu betonowa płyta!– To prawda – potwierdziła Alicja.Znalazła mnie w półmroku, skuliła się na ukośnej podłodze i wzięła mnie za rękę.– Oczywiście, że była tam płyta – dodała.– I zapomnieliśmy powiedzieć o niej kapitanowi.– Jaka płyta?Zdałem mu dokładną relację z tego, co oglądaliśmy w zwierciadle.– Nigdy bym nie zdecydował się na lądowanie, gdybym wiedział o tym wcześniej.Był bardzo zmartwiony.Każdy kapitan martwi się, gdy jego statek spotyka coś złego.– No trudno, płakać nie będziemy – Połoskow umiał panować nad sobą.– Zielony, słyszysz mnie?– Słyszę.– Weź ze składziku latarki i sprawdź, czy uszkodzenia w maszynowni są bardzo poważne.– Już sprawdzam.Połoskow naciskał guziki kontrolując stan przyrządów i maszyn „Pegaza”.Był zadowolony z kontroli.– Moim zdaniem – stwierdził – poważnych uszkodzeń nie ma.Tyle tylko, że podczas upadku złamał się jeden z amortyzatorów.Trzeba wyjść na zewnątrz i zobaczyć, czy naprawa jest możliwa.Ja pójdę, a wy zostaniecie na pokładzie.– Nie ma mowy – zaprotestowałem.– Ty jesteś na statku osobą niezbędną.Gdyby się coś stało, „Pegaz” nigdy się stąd nie wydostanie.Ja pójdę.– Ja! – zawołał z maszynowni Zielony.– I ja też – oświadczyła Alicja.Skończyło się na tym, że do luku pomaszerowaliśmy wszyscy razem.– To dziwne – rzekł Połoskow, otwierając luk.– Jeżeli wpadliśmy w jamę, to z góry powinno padać światło.A tutaj panują egipskie ciemności.– Może wpadliśmy bardzo głęboko? – spytała Alicja.– Nie.Gdyby tak było, poszłyby wszystkie amortyzatory.Jama nie jest głęboka.Otworzył luk.Dokoła zalegała ciemność.– No widzicie – powiedział.– Zielony, daj latarkę.– Oj – wykrzyknął mechanik – zaraz, coś mnie trzyma za nogę.Nim zdążyłem przyjść mu z pomocą, sam już zapalił latarkę i wodził nią dokoła, szukając napastnika.Był to jednak tylko biedny indykator.Przerażony ciemnością, zdołał jakoś otworzyć klatkę i dogonił nas przy luku.W świetle latarki był jaskrawożółty.Dygotał ze strachu tuląc się do nogi Zielonego.Połoskow wziął od mechanika latarkę i skierował przed siebie silny strumień światła.Wszędzie gęsty mrok – widocznie jama, do której wpadliśmy, była bardzo rozległa.Potem światło przesunęło się w górę i zobaczyliśmy nad sobą gładką powierzchnię.– Jak w czajniku – powiedział kapitan.– Wpadliśmy do środka i pokrywka się zamknęła.– Jeszcze raz powiódł dokoła latarką.– Nikogo tu nie ma.I nie było od dawna.Spuścił trap i zszedł na dół.Postukał obcasem w ziemię i rzekł odwracając się do nas:– Kamień.Można chodzić.Zeszliśmy za nim
[ Pobierz całość w formacie PDF ]