[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Młody człowiek podniósł się, w całkowitej ciemności wstał z łóżka, wybiegł do sieni.Zdawało mu się, że dom opustoszał, że wszyscy go opuścili.Ale przez szczelinę pod drzwiami sączyło się słabe światło.Mrugając zaspanymi oczami, otworzył drzwi na oścież.Budzik pokazywał wpół do drugiej.Benjamin spał.Cały był pokryty plamami — czerwonymi i czarnymi.Oddychał szybko, charczał, machał przez sen rękami.Obok łóżka, na krześle, drzemała Ella.— Co się stało? — zapytał rozpaczliwie Andriusza, zły na cały świat, rozgoryczony zdradą bliskich, a jeszcze bardziej zdradą własnego ciała, które zmarnowało na sen cztery godziny.— Dlaczego nikt nie myśli o Benjaminie?— Ach — wzdrygnęła się Ella — obudziłeś się?— Liczy się każda minuta — powiedział Andriusza.— Uczesz się — powiedziała Ella.— Wyglądasz jak dziw Nie budziliśmy cię, czekaliśmy, aż deszcz przejdzie.Benjamin wybełkotał coś przez sen.Weszła Angelina niosąc mokry ręcznik, położyła go na czole Benjamina.— Jaką ma temperaturę? — szeptem zapytał Andriusza.— Czterdzieści — powiedziała Ella.— Był Edward? Co mówił?— Przepadł gdzieś — powiedziała Ella.— Też był zmęczony.— Masz długie buty? — zapytał Andriusza.— Poczekaj… — Angelina przyniosła kalosze i płaszcz nieprzemakalny.— Nada się? — zapytała.— Nada — powiedział Andriusza, zmieniając buty.— No to idę.— Idź — powiedziała Ella — tylko uważaj.Andriusza przeszedł przez podwórko, skrzypnęła furtka.Nie wiadomo dlaczego, ale wydało mu się, że na drodze deszcz pada mocniej niż na podwórku.Strugi wody od razu znalazły drogę za kołnierz, płaszcz zrobił się ciężki.„Jak mam dojść do Krasnego? — pomyślał Andriusza.— Trzydzieści pięć kilometrów przez las.Pięć kilometrów na godzinę… Siedem godzin.Najważniejsze, nie stracić tempa”.Rozejrzał się.Było ciemno, oczy z trudem wypatrywały drogę — widać było tylko blask odbity od kałuż.Niebo zakryły chmury.Sylwetki domów i płotów można było rozpoznać tylko po tym, że były ciemniejsze od otoczenia.Deszcz uspokoił się nieco, nadal był jednak dość gęsty i jednostajny.Psy milczały, wszystko we wsi ucichło.Przez to niekończące się milczenie i szum deszczu przebił się krzyk, przytłumiony, ledwie słyszalny, pełen rozpaczy, samotności i rezygnacji.Andriusza pobiegł przez kałuże w stronę placu.Krzyk ucichł.Chłopak zatrzymał się, zrobiło się strasznie, gdy zdał sobie sprawę z tego, że jest sam pośrodku wsi, wzdrygnął się na myśl o tym, jak będzie samotnie szedł przez tajgę.Krzyk rozległ się znowu i znowu umilkł.Andriusza upadł, ale był tak przemoknięty, że nie miało to tuż najmniejszego znaczenia.Płaszcz był ciężki jak z ołowiu.Młodzieniec, otoczony zewsząd koszmarem nocy, chciał otworzyć oczy, by zobaczyć chociaż odrobinę światła.— Ratunku! — wołanie doniosło się przez ścianę deszczu, a potem znów umilkło.— Idę — powiedział Andriusza, głos brzmiał cicho, załamał się — nie starczyło oddechu.Wtem krzyk rozległ się znowu i to całkiem blisko.Czy to oczy przywykły do ciemności, czy chmury rozwiały się, nie wiadomo, ale Andriusza nagle zobaczył, że stoi obok piwniczki, w której zamknięty był Wasilij.Dopadła go złość — okazało się, że biegł na pomoc nikczemnikowi.— Ratunku! — głos był cienki.Wasilij udawał osłabionego, żeby wywołać w przechodniu współczucie.Tylko kto mógłby tędy przechodzić o tej porze?— Milcz — powiedział rozzłoszczony Andriusza, zamierzając odwrócić się na pięcie.Tyle czasu zmarnował…— Andriusza! — głos był blisko.— Andriusza, szczęście ty moje!— Dziadek Artiom? Skąd wy tutaj?— Wspaniale, cudownie — rozległ się drugi, znajomy głos.— Nie liczyliśmy już na pomoc.Wspaniale!— I wy, Edwardzie Olegowiczu?— To nasza wina, nasza wina — powiedział Edward.— I do tego ta burza, wszyscy pochowali się w domach, piekielny hałas, nic nie słychać.— Więźniowie mówili przez maleńkie okienko, ich głosy brzmiały głucho.— Oszukał nas — wyjaśnił Artiom.— Udawał, że śpi, a potem złapał klucze i uciekł.I zamknął nas!— Nasza wina, ach, nasza wina! — powiedział Edward.— Teraz jest już bezpieczny w lesie.— Znajdziemy go — twardo powiedział Artiom.— Otwieraj.Andriusza wymacał mocną kłódkę.— A gdzie są klucze? — zapytał.— Kluczy nie ma — powiedział dziadek.— Zabrał je ze sobą.Andriusza spróbował rozbić kłódkę znalezioną w pobliżu cegłą, ale ona rozpadła się na pół.— Nie da się otworzyć — powiedział.Wszystko dookoła było mokre.Cały świat był mokry i zimny.— Idź do domu — powiedział Artiom — weź siekierę, bez niej nic nie zdziałasz.— Głupio — powiedział Andriusza.Chciał dodać, że liczy się każda minuta, a tu dwóch… hmmm… ludzi dało się zamknąć w piwnicy.Powstrzymał się jednak, rozumiejąc, że mimo wszystko trzeba ich ratować.— Idę — powiedział i nagle zobaczył, że z ciemności patrzy na niego jasne, tygrysie oko.Skulił się, kolana zrobiły się miękkie… Ale nie, to nie były oczy drapieżnika, to reflektor.Ktoś jechał drogą.— Ej! — krzyknął Andriusza, tak, jak krzyczą marynarze, ujrzawszy żagiel po roku życia na bezludnej wyspie.— Ej, stój!Motocykl oślepił Andriuszę.Głos Głafiry zapytał:— Co tu robicie?— Już dobrze — doniósł się głos z piwnicy — wszystko, dobrze.Nie płacz Edwardzie, nadszedł ratunek.26Ella sprzeciwiała się, twierdząc, że to niemożliwe, by mały Kola, sam, po całym dniu pracy i do tego w nocy pojechał do Krasnego, ale chłopiec był twardy jak skała.Pojedzie i już, tylko zatankuje — w szopie są zapasowe kanistry.Kola był strasznie zmartwiony: taki dzień, tyle wydarzeń, a jego nie było we wsi.Był głęboko przekonany, że gdyby był na miejscu, wiatrak byłby cały, niedźwiedź by żył, a i Benjamin by nie ucierpiał.Ale to już przeszłość, teraz wszystko zależy od niego — żadna przeszkoda nie miała znaczenia.Benek obudził się, był przytomny, ale bardzo cierpiał.Ella i Głafira krzątały się wokół niego, a Kola i Andriusza poszli do szopy.— Nie zazdroszczę Wasilijowi — powiedział Kola.— Złapiemy go jutro z milicjantami.Jeszcze się znajdzie na niego paragraf.— Może pojechać z tobą, będzie raźniej? — zaproponował Andriej.— Tylko maszynę przeciążysz — powiedział Kola.— Lepiej zajmij się kobietami.Jesteś jedynym mężczyzną, który tu został.Pochwały były miłe, choć wypowiadał je tylko mały chłopiec.— Jak Wasilij ich przechytrzył? — zapytał Kola.— Podaj mi smar z półki, jesteś wyższy, drągalu.— Rzucił się na Edwarda, ryknął, ten wystraszył się, potknął o skrzynkę, przewrócił starego.Reszta jest oczywista.— To możliwe… — potaknął Kola.— No to jadę.Andriusza pomógł mu wyprowadzić motocykl za bramę, zamknął ją, i kuląc się w strumieniach deszczu, patrzył jak niknie powoli czerwone światełko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]