[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po prostu zbliżaliśmy się do pierwszej, małej pętli, przed którą należało dość poważnie ograniczyć szybkość (o około jedną trzecią, a ściśle o, jak mówiła płytka Kamantego).Sprawdziłem jeszcze raz na płytce, czy nie myli mnie pamięć, i natychmiast rozpocząłem hamowanie w sposób zdecydowany, lecz łagodny.Ciągle jeszcze zbliżałem się do rakiety „trzydziestego ósmego”, ale odległość między nami była nadal całkowicie bezpieczna.Wreszcie Kamante, z lekka dodając szybkości, wszedł w pętlę, a w szesnaście sekund po nim zrobiłem to ja.Dzięki właściwemu zmniejszeniu szybkości i ponownemu lekkiemu jej wzmożeniu płynęliśmy przez przestrzeń jak na paradzie, ściśle po oznaczonym torze.Nie udała się jednak ta prosta dość sztuka „trzydziestemu siódmemu”.Był, widać, zbyt pewny siebie, nie zszedł do szybkości właściwej, potem hamował zbyt ostro, aby w ogóle nie wypaść z toru.Stracił rytm, tempo — i już mieliśmy go poza sobą.— Dobra jest, stary — usłyszałem głos Kamantego.Odezwałem się dopiero po kilku sekundach i z wielką niby to powagą:— Sam jesteś stary.Kamante odpowiedział krótkim, bardzo wesołym śmiechem.I zaraz umilkł, bo właśnie wychodziliśmy z pętli.Wychodziliśmy z niej łukiem wprost idealnym — jak na pokazie pilotażu.A muszę przyznać, że co najmniej trzy czwarte zasługi było po stronie Kamantego.Nie dawał mi żadnych wskazówek ani też niczego nie podpowiadał, bo za takie zabawy i nadawca, i odbiorca wysiedliby z rajdu natychmiast.Natomiast zrozumiałem już co nieco, dlaczego to Melassa radził mi, bym starał się iść śladem Kenijczyka i naśladować go z najwyższą dokładnością.Po prostu Kamante był materiałem na wspaniałego pilota.Obecnie weszliśmy na pierwszy dłuższy odcinek prosty — odcinek „na tempo”.Tu dałem się zaskoczyć.Kamante bowiem jeszcze przed samym wyjściem z pętli dał pełną moc przyśpieszenia.Jego rakieta wyskoczyła na prostą zrywem nieoczekiwanym a potężnym.Ja zaś straciłem co najmniej pół sekundy i ledwo zdołałem utrzymać jaką taką odległość pomiędzy nami.— Jesteś tam? — zawołał Kamante.— Zależy, gdzie jest to „tam” — odparłem z niejaką złością.— Za mną!— A jestem, jestem… „błyskawico kosmosu!”On oczywiście zaśmiał się znów po swojemu, taką całą gamą otwartych „cha, cha, cha, cha”!— Przestań „ichachakać”! — krzyknąłem ze złością, ale on już umilkł i łagodnym łukiem zszedł na lewą stronę toru.Sygnalizował wyprzedzenie.Widziałem wyraźnie: tuż przed nim szły jakieś dwa numery startowe.Szły tak wolno w stosunku do naszego tempa, że należało je przeskoczyć.Kamante wyprzedził je nagłym zrywem i pięknym łukiem, w trzy sekundy później ja sam zacząłem prosić o wolny tor, starając się jak najdokładniej naśladować tę elegancję, którą pokazał przy wyprzedzaniu Kamante.Nie pytałem ani nie sprawdzałem numerów startowych tych dwóch, którzy pozostali za nami.Trochę było mi ich żal, ale równocześnie poprawiłem się w fotelu z wyraźnym poczuciem dumy.Bo jedno było pewne — trzech rywali miałem z głowy.A zatem nie byłem już „trzydziesty dziewiąty” i nie wlokłem się w ogonie rajdu, jak „po cichu” doradzała mi komisja sędziowska.„Nie jest źle, człowieku — pomyślałem — a może być jeszcze lepiej”.I oto w chwilę później nie tylko o mało nie straciłem swej pozycji, ale niewiele brakowało, żebym utracił wszelkie prawa do samego już udziału w zawodach.Zapatrzyłem się, a ściślej mówiąc: zagapiłem się w ekran dalekiej wizji.Było zresztą na co się zagapić: przede mną świecił cały tor.Wędrowały po jego zawikłanym rysunku świetliste sylwetki rakiet.Widok był bardzo piękny, jakby ktoś rozwinął ruchomy sznur różnokolorowych kamieni szlachetnych, rzuconych na srebrzystoczarne tło kosmosu.Nagle — właściwie bez udziału świadomości — dostrzegłem, jak dwie rakiety zbliżyły się do siebie na odległość bardzo już niebezpieczną, niedopuszczalną w ruchu na wielkiej przestrzeni.A zaraz potem zrozumiałem, co się dzieje: zadziałali dbający o bezpieczeństwo piloci automatyczni.Rakiety odskoczyły od siebie jak pod uderzeniami niewidzialnych młotów, utraciły natychmiast szybkość, wypadły poza tor i tak to skończyły swój rajd.Znowu o dwóch mniej.Tak, tylko że ja sam, zapatrzony w dramat ich złej przygody, o mało co nie znalazłem się w identycznej sytuacji.Zbyt szybko i zbyt blisko podszedłem do jakiejś lśniącej białym srebrem rakiety (typu DR–301).A nie zdążyłem na czas zasygnalizować wyprzedzania.Na szczęście opamiętałem się dosłownie w ostatnich dziesiętnych sekundy.Udało mi się bardzo krótkim łukiem zejść w lewo, i to na dość ostrym hamowaniu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]