[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obserwuje, jak człowiek nazwiskiem Marquette wchodzi do baru Pod Pijanym Marynarzem.Mruga i kontynuuje samotne czuwanie.Słońce zachodzi, na niebie pojawiają się gwiazdy.Słychać odgłosy ruchu ulicznego, śmiech i muzyka to narastają, to znów cichną.Jest pełnia księżyca.W samym środku nocy pisarz znany jako Marquette opuszcza bar z książkami w ręku.chwiejnym krokiem.Kruk kracze i wzbija się ku gwiazdom.skrzydła biją miękko pośród letniego nieba.Kruk opada w dół i zatacza szeroki łuk.Czarny ptak mija pomnik Waszyngtona i Uniwersytet Johna Hopkinsa, czuje zapach hot-dogów i precli sprzedawanych przez ulicznych kramarzy, słyszy szelest liści dębu.Sfruwa w dół i ląduje na dachu rezydencji.Zerka na balkon i stół poniżej.Młody pisarz nazwiskiem Marquette i Amy Blessing siedzą naprzeciw siebie przy stole, jedząc sałatkę i sącząc wino.Rozmawiają o czymś z przejęciem.W pewnej chwili młoda kobieta wybucha śmiechem i sięgając ręką ponad stołem, dotyka dłoni młodego pisarza.Ten przez chwilę ściska jej palce, uśmiecha się i puszcza jej dłoń.Głośno kracząc, kruk wzbija się pomiędzy chmury, sunąc naprzód, wciąż naprzód.skrzydła biją miękko pośród jesiennego nieba.Spośród różnobarwnych liści wyłaniają się dostojne, potężne budowle Uniwersytetu Johna Hopkinsa.Chłodny prąd powietrza niesie kruka, gdy ten opada płynnie ku chodnikowi.Poniżej, z aktówką w dłoni, odziany w ciepły, rozpinany wełniany sweter, pykając fajeczkę, idzie dziarskim krokiem mężczyzna znany jako profesor Blessing.Kruk, trzepocząc skrzydłami, ląduje na pobliskiej ławeczce i przekrzywiając łebek, brązowym okiem z uwagą przygląda się profesorowi.Profesor zatrzymuje się i kieruje wzrok na kruka.Patrzy na niego z niedowierzaniem.– To ty! – mówi, przystając.Kruk milczy.– To ty kręciłeś się ostatnio wokół mojego domu, prawda?Odwiedzasz go już od wiosny.Kruk nadal milczy.– Cóż, w tej sytuacji pozostaje mi tylko cieszyć się, że nie umiesz mówić! – Profesor śmieje się i kręci głową.Wyjmuje z aktówki napoczętą torebkę cheetosów.Kruk przekrzywia łebek, niemal pytającym gestem.– No dobra, dobra.Mam kilka wad.Posłuchaj, ubijmy interes.Dostaniesz resztę, ale nic nie mów mojej żonie, co ty na to?Wysypuje cheetosy na chodnik.Kruk przygląda się chipsom przez parę chwil.Po czym sfruwa z ławeczki i zaczyna pochłaniać cheetosy.– Wiesz, gdybym bardziej wierzył w takie rzeczy, powiedziałbym, że próbujesz dać mi coś do zrozumienia, kruku.Zdajesz sobie sprawę, że jesteś mitycznym symbolem? – Splótł ramiona na piersiach.– Cóż, chyba nie chcesz mnie zabić? Gdybyś miał taki zamiar, wystarczyłoby, abyś dziobnął mnie w ręce, kiedy jak kretyn zwisałem z dachu, nieprawdaż? Chcesz mi coś powiedzieć, kruku? Masz mi coś do zakomunikowania?Kruk nie mówi nic.Zajada kolejnego cheetosa i patrzy z uwagą.Jeszcze nie czas.– No tak.To miłego dnia, stary.Mam nadzieję, że twoje życie jest równie szczęśliwe jak moje.Śmiejąc się, profesor obraca się i pogwizdując, rusza w dalszą drogę ku swemu domowi, by usiąść wygodnie przy kominku.Kruk dalej pałaszuje cheetosy, dopóki mężczyzna nie zniknie za rogiem.Wówczas ponownie wzbija się w niebo, pomiędzy wiktoriańskimi iglicami budynków uniwersyteckich.skrzydła biją miękko pośród zimowego nieba.Nadchodzi zmierzch styczniowego dnia.W świetle latarni błyszczą sople lodu.Z ulicznych straganów unosi się woń prażonych kasztanów.Kruk leci do rezydencji.Z okna bije ciepły, złocisty blask.Kruk przysiada na parapecie okiennym.W obszernym gabinecie znajdują się trzy osoby – profesor Blessing, Donald Marquette, Amy Blessing.Rozmawiają.Kruk obserwuje.Bacznie.Z uwagą.skrzydła biją miękko pośród innego nieba.Wkrótce.Już niedługo.DZIESIĘĆPrzez skrzących łuną okien dwojeWidzi dziś pielgrzym z obcych stron,Jak fantastycznie duchów rojePląsają pod zgrzytliwy ton.Podczas gdy w bramie dziką zgrają,Miast wdzięcznych Ech,Tłoczą się widma, które znająNie uśmiech – lecz tylko śmiech.Edgar A.Poe,Nawiedzony gródPięść trafiła mężczyznę w twarz.Mick Prince usłyszał trzask łamiących się zębów.Z ust tamtego buchnęła krew zmieszana ze śliną.Głowa mężczyzny odskoczyła do tyłu, a drewniane krzesło, do którego był przywiązany, zaskrzypiało i odchyliło się do tyłu, a następnie z łoskotem opadło na podłogę.Związany mężczyzna jęczał i skomlał cicho.Mick czuł woń jego potu, a także jego ból i strach.Pociągnął nosem, chłonąc to wszystko.Nie to jednak przyciągało jego uwagę.Skupiał ją na mężczyźnie z kastetem.Na oprawcy.Było w nim coś.Czarny mężczyzna we włoskim garniturze uniósł dłoń.Facet z kastetem cofnął się o krok, podczas gdy ten w garniturze zbliżył się do więźnia ostrożnie, aby nie ubrudzić sobie krwią eleganckiego ubrania.– No to jak, kumpel.Słyszałem, że wlazłeś na cudzy teren.Znajdowali się w opuszczonym magazynie.Ciemna noc panująca na zewnątrz maskowała ich poczynania.Z przenośnego radiomagnetofonu płynęły rozdzierające dźwięki krzykliwego gangsta rapu, które chłonęło chciwie pięciu innych, stojących z boku członków gangu.Mick zastanawiał się, po co go tutaj sprowadzono.Teraz już wiedział po co.Oczy mężczyzny były przepełnione bólem i niemal wychodziły z orbit.Jego twarz zaczęła już puchnąć.– Gówno prawda.To parszywe kłamstwa, Kobra!– Czyżby?Szczupły, krótko ostrzyżony mężczyzna we włoskim garniturze podszedł do miejsca, gdzie postawiono stół.Wyjął z kubełka z lodem butelkę cobra malt i nalał bursztynowego płynu do dwóch kieliszków do wina na długich nóżkach.Podał jeden z kieliszków Mickowi.Prince nie cierpiał tego świństwa, ale wziął kieliszek od faceta w garniturze.Jeśli chcesz z nim robić interesy, musisz pijać to samo co on.– O tak, frajerze! Wiesz co, w innej sytuacji może nawet bym w to uwierzył.Ale tak się składa, że ci nie wierzę.I sam dobrze wiesz, dlaczego.Forsa, stary.Forsa zaślepia.Sprawia, że ludzie zapominają o priorytetach, prawda?– Nie zapomniałem o tobie, bracie! – rzucił mężczyzna przywiązany do krzesła.– Przecież znamy się od lat.Niejedno wspólnie przeszliśmy.– Tak.Niejedno.I choćby z uwagi na to nie zabiję cię.Mężczyzna westchnął przeciągle, jakby z ulgą.– Ale spuścimy ci naprawdę solidny łomot.– Spojrzał na postawnego białego osiłka.– Theodore
[ Pobierz całość w formacie PDF ]