[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zupełnie inny charakter miało zwiedzanie starego, zabytkowego i uroczego Kazimierza Dolnego.Przejechaliśmy trasę ponad 1700 kilometrów bez żadnych problemów i ze stosunkowo dużą szybkością.Trzeba jednakże wiedzieć, że motoryzacja w Polsce wówczas znajdowała się jeszcze w powijakach i ruch na szosach był bardzo mały.W czwartym kwartale zaangażowałem się do opracowywania dwóch nowych tematów projektowych.Były to: rozbudowa budynku Krakowskiego Komitetu Wojewódzkiego PZPR i budowa nowej 16-izbowej szkoły podstawowej przy ul.Solskiego.Pierwszy obiekt miał być wybudowany jako skrzydło istniejącego gmachu Komitetu, w miejscu istniejącego, zruderowanego XIX-wiecznego budynku mieszkalnego, przeznaczonego do rozbiórki.Szkoła miała stanąć po przeciwnej stronie ulicy, na istniejącym placu, zajętym tylko przez drewniane prowizoryczne baraki.Koncepcje obu tematów opracowywał już od pewnego czasu mój partner w zespole, Staszek Ćwiżewicz.Ja włączyłem się na etapie uściślania i uzgadniania programu użytkowego dla rozbudowywanego KW, przy czy przewidywano też znaczne zmiany w istniejącym budynku, jakie miały być przeprowadzone w ramach jego generalnego remontu.Uzgodnienia dokonywaliśmy bezpośrednio z I sekretarzem KW Lucjanem Motyką.Był to człowiek bardzo opanowany oraz zdecydowany i miał duże zaufanie do nas projektantów, wysłuchując uważnie i przyjmując nasze propozycje.Rozbudowa budynku KW nie doczekała się jednakże realizacji i projekt został przerwany w fazie koncepcji architektonicznej.Dwa tego były powody.Po pierwsze Lucjan Motyka w styczniu 1965 r.mianowany został Ministrem Kultury i Sztuki i przeniósł się do Warszawy, a jego następca nie przejawiał większego zainteresowania inwestycją.Drugim powodem, chyba ważniejszym, było to, że zbyt wiele się w Polsce w tych latach budowało i zaczęło brakować środków finansowych.Zaczęły się ograniczenia w rozpoczynaniu nowych inwestycji, a nawet wprowadzanie, niekiedy drastycznych, ograniczeń w już kontynuowanych i przygotowywanych.Biura projektowe otrzymały wówczas nowy oszczędnościowy normatyw projektowania budownictwa mieszkaniowego.Między innymi zabraniał on stosowania balkonów, zmniejszał powierzchnię użytkową mieszkań i zalecał projektowanie w małych mieszkaniach tzw.ślepych kuchen (bez okna).W Krakowie te oszczędności wdrożono tylko na jednym, ale dużym, osiedlu Azory projektowanym w naszym biurze.Natomiast projekt budynku szkolnego przy ul.Solskiego był kontynuowany i w ciągu kilku miesięcy opracowałem najpierw projekt wstępny, zaś później pełny projekt techniczny.Było z tym bardzo dużo pracy, bo obiekt zaprojektowany został jako całkowicie indywidualny, z podcieniami, prześwitem itp.Ostatecznie jednak szkoła ta nigdy nie została wybudowana.Był to więc jeden, z bardzo nielicznych obiektów, projektowanych przeze mnie, które nie zostały zrealizowane.Wcześniej należały do nich tylko dwie szkoły podstawowe przy ul.Bulwarowej w Nowej Hucie.Od 1 stycznia 1965 r, biuro moje przeszło kolejną reorganizację.Polegała ona przede wszystkim na tym, że wyłączono z biura dwie pracownie zajmujące się remontami i rewaloryzacją budynków zabytkowych w Krakowie i utworzono na ich bazie nowe biuro pod nazwą Miejskie Biuro Projektów.Związane to było ze znacznym wzrostem zakresu remontów na Starówce Krakowskiej i utworzeniem również oddzielnych wyspecjalizowanych przedsiębiorstw, zajmujących się wyłącznie remontami.Pozwoliło to potem faktycznie na usprawnienie planowania, projektowania i wykonawstwa robót renowacyjnych na krakowskiej Starówce.Między innymi wprowadzono wtedy nowatorską w skali kraju, a może i świata, zasadę kompleksowej, równoczesnej waloryzacji całych kwartałów, złożonych z 4-6 budynków zabytkowych.Pozostała, po wydzieleniu tych dwu pracowni remontowych, część biura kontynuowała normalnie wszystkie zlecone prace projektowe, oczywiście bez tych remontowych.Zmieniła jedynie nazwę na Krakowskie Biuro Projektów Budownictwa Ogólnego.Zmienił się też dyrektor, którym został młody architekt Witold Gawor.W pierwszych dniach stycznia zachorowała nagle moja żona.Wezwany lekarz pogotowia stwierdził objawy żółtaczki zakaźnej i od razu przewieziono ją do Kliniki Chorób Zakaźnych przy ul.Kopernika.Na drugi dzień w południe przyszło do naszego mieszkania kilku pracowników Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej i rozpylili jakiś mocno śmierdzący płyn na podłogę, dywany, pościel, ale nie na meble.Nie zostało więc ostatecznie żadnych śladów po tej dezynfekcji, a jedynie ostry zapach, występujący potem przez wiele dni.W mieszkaniu była wtedy Władzia, nasza stała pomoc domowa, wraz z dziećmi.Zgodnie ze wskazaniami ekipy sanitarnej, od razu wymieniła całą zdezynfekowaną bieliznę pościelową, ręczniki itp.na nowe.Zaś po kilku godzinach przyjechał wystraszony kierownik Izby Dziecka, w której pracowała Kasia, bo też mu zdezynfekowano wszystkie pomieszczenia, a nie wiedział co się z nią stało.Ja w tym czasie byłem normalnie w pracy w swym biurze projektowym.Codziennie po godzinach pracy jeździłem do szpitala, by dowiedzieć się o stanie zdrowia Kasi.Oczywiście nie miałem dostępu na oddział, mogłem jedynie porozumiewać się z nią za pomocą liścików, a i to nie zawsze.Natomiast miałem pełną, kompetentną informację ze strony ordynator oddziału dr Ireny Zasowskiej.Nie były to bynajmniej informacje zbyt optymistyczne.W Krakowie panowała wówczas epidemia bardzo ostrej żółtaczki zakaźnej, a w klinice co kilka dni na jej oddziale miały miejsca zgony pacjentek.Mówiła coś o marskości wątroby, o nieodwracalnych skutkach choroby itp.Dla mnie te wszystkie informacje były jakby nie z tego świata, dotąd chyba nie wiedziałem, że w ogóle występuje taka choroba jak żółtaczka.W czwartym dniu pobytu żony w szpitalu, zachorował na żółtaczkę zakaźną również Maciek.Też w trybie pilnym pogotowie zabrało go do Miejskiego Szpitala Specjalistycznego dla Dzieci im.dr.Anki przy ul.Prądnickiej.Natężenie choroby u syna było jednak znacznie mniejsze niż u żony.Odtąd po wizycie w szpitalu na Kopernika jeździłem taksówką również do szpitala na Prądnickiej.Przy czym cały czas normalnie pracowałem w biurze, nie mówiąc nawet nikomu o swych problemach rodzinnych.Nie informowałem też żony o chorobie Maćka.Ale czuła się ona już lepiej, była w sali rekonwalescentów i mogłem z nią bezpośrednio rozmawiać, choć z pewnego dystansu.I wyciągnęła ze mnie informację o chorobie Maćka, gdy niezręcznie odpowiadałem na jej pytania, jak się czują dzieci.Gdy przyjechałem w następnym dniu dr.Zasowska zakomunikowała mi, że zgadza się przyjąć na swój oddział również mego syna, chociaż normalnie dzieci na oddziale nie było.Po pewnych czynnościach administracyjnych Maciek znalazł się więc w pokoju u swej mamy.Cieszył się z tego bardzo, jeszcze bardziej żona, a również współlokatorki na sali rekonwalescencyjnej, których sympatie ruchliwy, błyskotliwy i grzeczny malec zdobył już w pierwszych chwilach swego pobytu A ja nie musiałem jeździć z jednego końca miasta na drugi.Ich łączny pobyt w szpitalu trwał jeszcze dziesięć dni, po których obydwoje zostali wypisani z oddziału i mogłem ich zabrać do domu.Dzień wcześniej niestrudzona dr.Zasowska zrobiła mi cały wykład na temat konieczności przestrzegania przez żonę określonej, ścisłej diety wątrobowej już właściwie do końca życia.Jeszcze dokładniej poinformowana została w tym względzie sama Kasia, zresztą menu dietetyczne otrzymaliśmy także na piśmie.Były w nim ser biały, miód, jarzyny, owoce, mięso wołowe, wszystko tylko gotowane
[ Pobierz całość w formacie PDF ]