[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Żołdacy się zachwiali, poczęli się mieszać i cofać.— Górą nasi! — wykrzyknął chłopak, widząc zza dymu uciekające bure mundury.— Górą nasi! — wykrzyknął i wybiegł z pokoju, nie mogąc dłużej być tylko widzem walki.Zwycięstwo było przy nas.Moskale w nieładzie cofali się do Wąchocka.Cofając się, na krawędzi lasu ujrzeli człowieka leżącego baz przytomności i zabrali jako jeńca.Iluż takich jeńców nie nabyli waleczni żołnierze moskiewscy bez kłopotu i bez narażania się.Jeńcem tym był: pan Eugeniusz.Jakim sposobem dostał się tutaj, w kilku słowach opowiem.Pan Eugeniusz, z natury więcej skłonny do administracji jak do wojskowości, dostawszy się raz na tę niebezpieczną drogę, na której tak łatwo mogły zniknąć dla świata jego zdolności umysłowe i zmysłowe — przemyśliwał nad sposobami zachowania się od podobnego przypadku.Ufając więcej końskiej szybkości niż własnej odwadze, poszedł do kawalerii i podczas każdej walki umiał zająć stanowisko odpowiednie swemu charakterowi.I tą razą, wysłany z innymi na rekonesans, skręcił koniem w bok i odsunął się ile możności od tych bitek, krzyków, strzałów, których nie lubiał.Stał, czekając rezultatu.Jakieś zabłąkane kule uderzyły w drzewo, koło którego stał nasz pan poeta.— Źle — pomyślał sobie — kule jakoś górą idą — trzeba się zniżyć.Nie wynoś się, bo będziesz poniżon.I pełen skruchy zsiadł z konia i poniżył się aż ku ziemi.Na nieszczęście znowu kula zaryła się w ziemię.Pan Eugeniusz, nie widząc i tutaj bezpieczeństwa dla siebie, schował się za drzewo, trzymając konia za uzdę.Wtem gwar się zbliżył — pan Eugeniusz stracił głowę, wsiadł na konia i pędził na oślep nie wiedząc gdzie, byleby najdalej od strzałów.Koń unosił go szalonym biegiem przez las.— Pan Eugeniusz w tej Absalońskiej jeździe wiele ucierpiał, wiele pogubił — aż koń zrzucił go na ziemię.Uderzenie było tak silne, że go pozbawiło przytomności.Żołdacy uciekając ujrzeli go i chcieli się rzucić na niego, by choć w części zadowolnić swoje krwiożercze żądze, ale oficerowie, chcąc się jeńcami pochwalić przed pułkownikiem, nie pozwolili na to.Dowieziono go więc do miasta bladego, drżącego, zniżającego się do podłych próśb — zaprzysięgającego się, że gwałtem był wzięty przez powstańców, że jest cesarskim urzędnikiem, wiernym rządowi sługą.Stawiony przed pułkownika te same powtarzał przysięgi, prośby i zaklęcia.Pułkownik uśmiechał się, rad z upodlenia się, począł go pytać, badać i w końcu rzekł:— Słuchaj ty, jeśli ty będziesz wierny carowi, to ty możesz zrobić los.Pan pisarz począł znowu przysięgać.— Ty wrócisz do obozu ich, a od czasu do czasu coś nam doniesiesz — co? za to gruby pieniądz — co?Pan Eugeniusz się zmieszał, poczerwieniał.— Słuchaj, ty mądry jest, namyśl się — to o twoje szczęście idzie.Ta wolisz to, niż w cytadeli siedzieć.No namyśl się.— I poklepał go po ramieniu.XVIIDYKTATURAChwila, w której chwytam dalszy wątek mojej powieści, była może najświetniejszą w całym ciągu dotychczasowego powstania, nie tyle przez, zwycięstwa, korzyści namacalne, ile przez nadzieje.Langiewicz w Goszczy ogłosił się dyktatorem.W tym jednym stawie gromadziły się nadzieje Polski.Dotychczasowe powadzenie dyktatora, jego prawość, wiara narodu w niego, znacznie siły, jakie posiadał, dawały pewność zwycięstw, nakreślały sprawie pomyślny kierunek.Ci, co dotąd obojętnie patrzeli na sprawę, co się ociągali i wahali nie imając wiary w Rząd Narodowy z zakrytą twarzą jak bóg skandynawski — teraz ochotnie szli.Mieszczanie przypominali sobie Kościuszkę — kobiety na piersiach nosiły wizerunek bohatera spod Małagoszczy, Staszowa, Skały.Ogólny entuzjazm ogarnął wszystkich.Kraików w owej chwili wielce był ożywiony.Mnóstwo familii uciekających z życiem przed barbarzyństwem Moskwy chroniło się do niego, a przejęte zgrozą, boleścią, zapałem, udzielały tego ognia uśpionemu miastu.Po ulicach pełno ludzi starszych i młodych — podawano sobie nawzajem gazety zawierające odezwę dyktatora, cieszono się, robiono wnioski, nadzieje.Byli i tacy, którzy wątpiąco kiwali głowami, którzy dyktaturę uważali nie na czasie, którzy mówili, że powstanie powinno mieć niewidzialną sprężynę, że pokazanie głowy ściągnie w jedno miejsce znaczne siły moskiewskie, że dyktator na kawałeczku kraju, i to niepewnego, nie.może rządzić krajem itd., ale tych nie słuchano, nazywano ich pesymistami i zostawiano ich na boku, idąc za prądem ogólnej radości.Wszystkich oczy zwrócone były na obóz — szeroki pas graniczny stał otworem, młodzi szli zaciągać się w szeregi, dowożono broń, żywność — słowem, dnie owe można by nazwać świętem powstania.W takiej chwili wchodzimy do Krakowa.Znajdziemy tam prawie wszystkie znajome nam osoby: państwo R., hrabiego Alfreda i jego ojca, Władysława, Alkhadara, Irenę i Jadwigę, a nawet dobrze żywioną postać księdza proboszcza.W czasie bowiem owego napadu kozaków na dwór ksiądz proboszcz przestraszony wrzawą wlazł w komin, i to nie sam, wziął ze sobą swą ukochaną — szkatułkę.W niewymownej trwodze przesiedział godzinę.— Magda stała przed drzwiami plebania na rekonesansie i od czasu do czasu podbiegała pod komin, dając księdzu proboszczowi wiadomość o obrotach kampanii.Gdy nagle Magda załamawszy ręce podbiegła pod komin i krzyknęła: „O Panie święty, Matko najświętsza ratuj!" — ksiądz proboszcz zamknął oczy przed grożącym niebezpieczeństwem, pewny, że kozacy już na plebania.Chwilkę tak przeczekał zapierając dech w sobie; nareszcie gdy nic podobnego do pisku kozackiego nie słyszał — spytał:— A co tam Magda? co tak lamentujesz?— Oj jegomość, jegomość, dwór się pali — wołała biadając dziewczyna.— Dwór, mówisz — zagadał proboszcz i począł się zsuwać z komina, reflektując się, jak mógł to miejsce obierać sobie za schronienie, gdzie (czego broń Boże) podczas pożarni łatwo by się na wędzonkę mógł przemienić.Uważał więc za dogodniejsze uciec do ogrodu i tam schować się w ulu.Tak przeczekał do rana.Żołnierze, jak wiemy, poprzestali na dworze i co prędzej wracali ze swoją zdobyczą, i plebania ocalała; ale ksiądz proboszcz bał się powrotu podobnych scen i zostawiwszy kościół i gromadę opiece świętego Jana W Oleju, przeniósł się na tymczasowe mieszkanie do Krakowa, gdzie także znajdowali się państwo R.Pani R.była mocno cierpiąca, toteż nie przyjmowano nikogo i ksiądz proboszcz liczył się do tych kilku uprzywilejowanych gości, którzy odwiedzali dom państwa R.Ksiądz proboszcz zauważył, że pan R.od jakiegoś czasu częściej wychodził z domu, wracał zamyślony, mówił wiele o obecnych stosunkach, a kończył tym:— No, księże proboszczu, trzeba nam będzie iść.— Niby gdzie?— Do powstania.Trudno się wyłączać.— Panie dobrodzieju — reflektował ksiądz — gdzież podobieństwo.— Nie tylko podobieństwo, ale konieczność.Dopóki można było mieć nadzieję, że powstanie upadnie, dotąd byliśmy na boku; ale dziś, gdy widzimy, że powstania już wstrzymać nie można, trzeba ster wyrwać z rąk szaleńców i umiejętną ręką prowadzić.— Ale dokąd prowadzić, panie dobrodzieju? Moskal to szelma mocna, to olbrzym, panie dobrodzieju.— Toteż nie mamy całkiem pretensji zwalczenia go, uchowaj Boże, ale drażnić go można, wymóc jakie koncesje, reformy — zresztą dyplomacja europejska
[ Pobierz całość w formacie PDF ]