[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stanąłem w progu i obrzuciłem spojrzeniem ciało Miriam, leżące w szklanej gablocie pośrodku zakrystii.Światło mojej jaśniejącej skóry połyskiwało na ścianach, oświetlając kręgosłup i kłykcie prastarych kości uskrzydlonego człowieka.Zerwałem z bioder ostatnie strzępy kombinezonu i zrzuciłem je na posadzkę.Przypomniałem sobie, że Miriam pieściła młode kwiaty przed kliniką, zmuszając je, by wciskały jej główki między uda, jak gdyby chciała uwieść całą łąkę.Wydawała mi się teraz niewiele starsza od trojga upośledzonych dzieci, nad którymi sprawowała opiekę, a jej usta i policzki wyglądały równie delikatnie, jak za życia.Stanąłem przed nią nago i zacząłem ją ogrzewać swoją lśniącą skórą, tak jak ogrzewałem na plaży moją martwą jaźń.Pomyślałem o stworzeniach, które oddały mi życie, pomyślałem o jeleniu i o starym szympansie.Ująłem ramiona Miriam i siłą woli przelałem w nią wszystko, co dostałem – zarówno moje pierwsze, jak i drugie życie.Jeżeli zdołałem zmartwychwstać, potrafię również wskrzesić tę młodą kobietę.Czułem, jak wycieka ze mnie życie.Moja skóra pobladła, a jej blask przygasł.Zakrystia znowu pogrążyła się w mroku.Poświęcałem siebie po raz ostatni.Teraz zostanie mi tylko tyle sił, by wyprawić Miriam w drogę, zanim powrócę w leże kości na plaży.Miriam poruszyła się.Uniosła prawą rękę i dotknęła mojej twarzy.– Blake!.Obudziłeś mnie.Ja tu zasnęłam!42.FABRYKA BEZKRESNYCH SNÓW– Naprawdę nie możemy zostać, Blake? Tu jest tak pięknie!Staliśmy, trzymając się pod ręce, wśród jaśniejących kwiatów na cmentarzu.Śmiejąc się do siebie, Miriam podniosła ręce do jaskrawego słońca.– Jeszcze troszkę, dobrze?Przyglądałem się jej z radością, a nad naszymi głowami krążyło stadko kolibrów.Miriam wyszła z zakrystii energicznym krokiem rozentuzjazmowanej uczennicy o wesołym spojrzeniu.Dwa dni śmierci odmłodziły ją, jak gdyby przybyła do tego parafialnego kościółka z jakiegoś nowszego i świeższego świata.Uradowała się na mój widok i nago stanęła przy mnie, między nagrobkami.Z zadowoleniem stwierdziłem, że nie pamięta już o swojej śmierci.Objęła mnie w pasie w nagłym przypływie czułości.– Gdzie się wszyscy podziali? Gdzie matka i ojciec Wingate?– Już odeszli, Miriam.– Poprowadziłem ją między grobami do bramy cmentarza.– Stark, dzieci, wszyscy.Całe miasto.Podniosła wzrok ku niebu, uśmiechając się do okalającej słońce tęczy.– Widzę ich, Blake.Wszyscy są tam!Przygotowywałem się już w duchu na jej odejście.Wiedziałem, że Miriam wkrótce przeniesie się do świata, wobec którego Shepperton było tylko barwnie wyposażonym, ale jednak skromnym przedpokojem.Przygarnąłem do piersi nagie ramiona Miriam, wdychałem gorące zapachy jej ciała i liczyłem małe znamiona na skórze.W uchu miała kropkę zeschłej woskowiny.Zapragnąłem na zawsze pozostać z tą młodą kobietą tu, w kwiatach, żeby przybierać jej włosy girlandami, powstającymi z mojej seksualności.Ale wokół nas cisnęły się już ptaki.Siedziały na wszystkich parapetach i dachach budynków wytwórni.Znowu wydało mi się, że miasto jakby zamyka się w sobie i wtłacza ptaki w coraz mniejszą przestrzeń.Ogromne kondory spoglądały ku górze, gotowe zdobyć należne im miejsca na niebie.– Już czas, żebyś stąd odleciała, Miriam.– Wiem.Polecisz ze mną? – Dotknęła mojego czoła, niczym nastoletnia dziewczynka, która bawi się w lekarza i mierzy temperaturę.Zdawało się, że z każdą minutą ubywa jej rok życia.Uklękła między grobami i podniosła w dłoniach wycieńczone niesamowitym powietrzem pisklę drozda, wyglądające jak kupka cętkowanych piór ze zwieszoną głową.– Czy będzie miało dość sił, żeby fruwać? Wziąłem od niej pisklę i ładowałem je przez chwilę moją siłą, siłą rozpiętości skrzydeł fregat, wypełniającą mi ramiona.Kiedy pisklę rozłożyło skrzydła w moich dłoniach, poczułem, że wokół nas wzbiera powietrzny wir.Przez cmentarz przewalało się miniaturowe tornado.Kwiaty o czerwonych koniuszkach siekły nam ciała miękkimi włóczniami łodyg, jak gdyby zachęcając nas do wzlotu.Miriam walczyła z włosami, które powiewały jej nad głową w wirze płatków.Niesione trąbą powietrzną pióra okrążały cmentarz, wzbijane wokół nagrobków tysiącami skrzydeł.Wszędzie dokoła zrywały się z ziemi ptaki.Miriam pochyliła się ku mnie, a ja chwyciłem ją za ręce.– Już czas, Miriam! Czas do odlotu!Wzięliśmy się w ramiona, oddając się sobie nawzajem.Czułem jej mocne kości i elastyczne ciało, pełen miłości ucisk ust na moich ustach i piersi Miriam, zagłębiające się w mojej piersi.– Blake, weź nas ze sobą! Nawet umarłych, Blake! Zlaliśmy się w jedno z chmurą istot, kłębiących się na niebie ponad cmentarzem.Płynęliśmy w jasnym powietrzu, wspinając się długimi nawami, wiodącymi do słońca.Zaprosiliśmy ptaki, by dołączyły do nas, jak mile widziani goście powietrznej uczty weselnej.Wsuwaliśmy się i wysuwali z siebie w ciżbie, rozświetlonej ptasimi piórami, przypominającej armadę skrzydlatych, upierzonych chimer, wznoszących się nad dachami opuszczonego miasta.Widząc w oddali ruch na autostradzie, oswobodziłem Miriam, ozdabiając ją skrzydłami albatrosa, ona zaś obdarzyła mnie w zamian dziobem i szponami kondora.Jak okiem sięgnąć, wzbijała się w powietrze olbrzymia panoplia rozmaitych stworzeń.Z rzeki wyłonił się obłok srebrzystych ryb, przypominający odwrócony wodospad nakrapianych kształtów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]