[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Mówisz tak przez zazdrość — obruszył się Joe.Ale podniósł grzecznie ton swego głosu do natężenia naddźwiękowego.Zapadła ‘krótka cisza.Wtem wszystkie psy w sąsiedztwie zaczęły wyć.Gestem rozpaczy Gailegher zwlókł się z tapczanu.W tych warunkach lepiej już wyjść.Widać, w laboratorium nie będzie spokoju, póki tu sterczy ta żywa kupa złomu i popisuje się manią wielkości.Joe wybuchnął jakimś gdaczącym śmiechem.Gallegher aż się skręcił.— O co chodzi?— Przekonasz się sam.Robot niewątpliwie przejawił logikę przyczyn i skutków opartą na rachunku prawdopodobieństwa oraz miał wzrok „rentgeniczny” i inne tajemnicze zmysły.Gallegher zaklął pod nosem, chwycił pognieciony czarny kapelusz i ruszył do wyjścia.W drzwiach zderzył się z niskim, tłustym jegomościem, który padł mu w ramiona.— Uff! Ten osioł ma szczególne poczucie humoru.Dzień dobry, panie Kennicott.Co za miły gość! Nie mam tylko czym pana poczęstować.Śniadą twarz Kennicotta wykrzywił złośliwy grymas.— Może pan poszęstować pieniązmi.Moja pieniązmi.So z nimi słychać?Gallegher z namysłem wpatrywał się w przestrzeń.— Właśnie miałem wyjść, żeby zainkasować czek.— Pan kupiła moja diamenta.Pan miała wziąć diamenta do wynalaska.Pan mnie dawała jedna tszek.Ale tszek hopla–hopła!— To przypadek — odmruknął Gallegher.— Po prostu nigdy nie wiem, ile mam na rachunku w banku.Kennicott zaczął wyczyniać hopla–hopla na progu.— To oddawać diamenta! — wykrzyknął.— Nie mogę, bo już je zużyłem do doświadczeń.Tylko nie pamiętam jakich? Powiedz pan, panie Kennicott, czy nie byłem trochę podpity, kiedy je kupowałem?— Podpita? — powtórzył tłuścioch.— Kompleto napita!! Ale pieniąza dzisiaj! Ja dosyć czekała.Platit i jusz!— Wynoś się pan, wstręciuchu! — zawołał Joe z głębi pokoju.— Pan jest okropny!Gallegher szybko wypchnął Kennicotta i wyszedł z nim na ulicę, starannie zamykając drzwi.— To papuga — wyjaśnił.— Lada dzień skręcę jej szyję.Wracając do pieniędzy, musi pan trochę poczekać.Przed chwilą dostałem duże zamówienie i jak mi tylko zapłacą, zaraz oddaję dług.— Nie! — oponował gwałtownie Kennicott.— Pan ma posada u granda firma? Pan poprosi a conto.— Już wziąłem — westchnął Gallegher.— Wziąłem pobory za pół roku z góry.Ale to zamówienie wykonam w parę dni.A może klient da mi nawet zaliczkę.Zgoda?— Nie!— Nie?— Sakrrra… Zgoda, ale jedna dżeń.No… dwa dżeń.I platit.Bo jak nie — calabozo na pana.— Dwa dni to już coś — odetchnął z ulgą Gallegher.— Powiedz pan, czy tu gdzieś w pobliżu jest jakie kino bimbrowe?— Lepi pan popracować, a nie marnować czas.— To właśnie moja praca.Przeprowadzam badania.Jak trafić do takiego kina?— Łatwo.Jechacz na miasto, w bramie stoi chłopa i pszedaje bileta.Szędzie.— Dobra — rzekł Gallegher i pożegnał tłuścioszka.Co to za historia z tymi diamentami, po co je kupował? Doprawdy, podświadomość płata mu coraz głupsze figle.Działa z bezbłędną logiką, ale zupełnie obcą świadomemu myśleniu Galleghera.Inna sprawa, że wynik bywa często nadspodziewanie udany.A zawsze zaskakujący.W tym leży cała trudność, kiedy się jest uczonym bez wykształcenia.To jak ktoś, kto gra tylko ze słuchu.W jednej z retort laboratorium był pył diamentowy z jakiegoś nieudanego doświadczenia, które wykonała dziwna podświadomość.I jak przez mgłę pamiętał moment kupna diamentów od Kennicotta.Ciekawe.Zaraz… zaraz.Poszły do budowy Joe.Na łożyska czy coś takiego.Rozkręcenie robota na nic by się nie zdało, bo diamenty zostały z pewnością przeszlifowane.Ale po kiego licha zamiast zwyczajnych przemysłowych kamieni użył blauwajsu najczystszej wody? Jego podświadomość zaczynała mieć wymagania coraz bardziej kosztowne.I była wspaniale obojętna na względy handlowe.Ignorowała najprostsze zasady ekonomii.Gallegher krążył ulicami śródmieścia jak Diogenes szukający prawdy.Był wczesny —wieczór i świetlnie zapalały się w górze, blade słupy jasności na czarnym tle.W niebie, nad drapaczami chmur Manhattanu, jarzyły się ogłoszenia.Taksiloty pędziły na różnych wysokościach, przystając u wylotów wind, by zabrać pasażerów.Zwykły widok.Gallegher zaglądał pilnie do bram.W jednej znalazł kogoś, ale osobnik ten sprzedawał pocztówki.Gallegher odmówił kupna i poszukał najbliższego baru czując, że mu dokucza pragnienie.Bar był ruchomy, siedziało się tam jak na karuzeli, cocktaile wyglądały okropnie i Gallegher zawahał się na progu.W końcu jednak skoczył na stołek i próbował zachować równowagę.Zamówił trzy dżyny i wypił jeden po drugim.Przy płaceniu zagadnął barmana o bimbrowe kina.— Ile — spytał tamten, wyciągając z kieszeni plik biletów.— Jeden.Gdzie tego szukać?— Dwa dwadzieścia pięć.Tu naprzeciwko.Pytać o Jima.Gallegher podziękował, zapłacił niesamowitą sumę za trunki i wydobył się z krzesła.Nie znosił barów ruchomych.Sądził, że pić należy tylko w pozycji nieruchomej, skoro i tak na niej się kończy.Brama naprzeciwko była zamknięta, środek jej stanowiła okratowana tafla.Gallegher zapukał i tafla rozbłysła.Obwód musiał być jednokierunkowy, gdyż portier pozostał niewidzialny.— Czy jest Jim? — spytał Gallegher.Brama uchyliła się i wyjrzał jakiś człowiek o zmęczonym wyglądzie.Ubrany był w pneumonezon, źle maskujący jego kościstą postać.— Masz pan bilet? Trzeba pokazać.Dobra.Wejście na wprost.Dopiero się zaczęło.Bar jest po lewej ręce [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl