[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale w mieście pewnie też czekała na niego śmierć.Jeden z dzikich uniósł głowę w geście, który Jin zrozumiał jako wyzwanie.Uśmiechnął się.Zanim umrze, postara się im uprzykrzyć życie.Był zdecydowany walczyć, ale w każdej chwili mogło z zarośli wyskoczyć jeszcze kilku dzikich, gotowych pomóc swym współple-mieńcom.Wyzwanie było już rzucone, ucieczka nie miała szans, więc zsunął się ze skały i podszedł bliżej dzikich.Oni tymczasem rozstąpili się.robiąc mu przejście.Poczuł jak ogarnia go panika.Najwyraźniej chcieli go pojmać, ale jak najbliżej ich własnego terytorium.Spojrzał w lewą stronę, na rwący nurt Styksu, rozbijający się o skały na brzegu.Miał nadzieję zobaczyć postrzelonego Kalibana, ale nic z tego, zniknął.Nie wiedział, czy jaszczur był martwy czy tylko zraniony.Jakaś dłoń trąciła go lekko, wskazując kierunek marszu.Zastanawiał się, czy ma jakieś szanse na przeżycie.Poszedł z dzikimi tą samą wąską ścieżką, którą przemierzył ze starym człowiekiem.Szli po obu jego stronach, przytrzymując za ramiona.Ten z lewej zwinnie wyłuskał zza pasa Jina nóż, jego jedyną broń.Nie miał pojęcia, dlaczego idzie z nimi tak spokojnie i potulnie, ale chyba dlatego, że wokół czaiła się śmierć, a ucieczka nie miała szans powodzenia.Dzicy - podobnie jak brązowe Kalibany byli nieobliczalni, nikt nie był w stanie przewidzieć ich posunięć.Mogło się nawet zdarzyć tak, że po odprowadzeniu go do wałów - puszczą wolno.Szmer wody ucichł za ich plecami, a oni dotarli do pierwszych wzniesień.Rozpoznał ślady swoje i Spencera.Może za chwilę z wału wyłoni się brązowy, zerknie na nich okiem i znudzi się.Podobnie dzicy, mogą zaraz się nim znudzić i zostawić go samotnego na wolności.Żadne z jego przypuszczeń nie sprawdziło się.Wdrapali się po stromym zboczu jednego z wałów i stanęli przed ciemnym, wilgotnym otworem tunelu.Wtedy szarpnął się i wyrwał dzikim.Skoczył w krzaki, gdzie zerwał kilka gałęzi i przykrył nimi twarz i ramiona.Za nim rozległ się groźny syk.Otwarta paszcza brązowego Kalibana wynurzyła się z listowia tuż nad nim.Jin zerwał się na nogi, czując jak gałązki drapią mu ramiona i policzek.Jaszczur przechylił łeb i spojrzał na intruza żółtawym ikieni - Chłopak poczuł, że sztywnieje ze strachu.Słyszał zamierające tykanie serca, stracił władzę nad ciałem.Ze zdziwieniem spostrzegł - że kolana drżą mu jak w febrze.Zasłonił usta dłonią i jak we śnie poczuł, że coś uniosło go do góry, a potem opuściło na ziemię.Leżał na wilgotnej ziemi, otoczony ludzkimi postaciami, które po przyjacielsku wyciągały ku niemu chude, długie ramiona.Delikatnie obrócili go na plecy.Obraz nieba zachybotał.Nie umarł.Czuł się tylko sparaliżowany.Dzicy, bez żadnego oporu z jego strony, podnieśli go i ruszyli w stronę wydrążonej w ziemi jamy.Gdy zrozumiał, gdzie go niosą, chciał walczyć, wierzgać rękami i nogami, ale nie mógł nawet poruszyć palcem.Nie mógł również zamknąć otwartych do krzyku ust, gdy spadły na niego pierwsze grudy ziemi.Nic poruszył się nawet, gdy otoczyła go ciemność.Był w niej sam, z jej ciszą i niepokojem.13.Rok 89, dzień 208 ery kolonialnej.Baza na Gehennie.- Wciąż żadnego znaku życia od tego górala? - zapytał Spencer.- Nie.sir - odparł Dean, splatając ręce na piersiach.Stary człowiek potarł nerwowo czoło i odsunął się od stołu, spoglądając na młodego, pełnego zapału człowieka; swojego współpracownika, którego wyblakły numer wytatuowany na przedramieniu wskazywał, że kiedyś należał do ludzi z miasta.Teraz koordynował pracę w rolnictwie, czyli ponownie miał do czynienia ze swoimi ziomkami.- Szukałeś go?- Tak.Rozpytywałem wśród górali, którzy przychodzą do nas w celu wymiany handlowej.Wszyscy mówią, że go nie widzieli.- A znają go?Dean przyciągną! sobie krzesło do stołu, który uginał się pod stertami dokumentów i sprawozdań.Wciąż zachowywał się jak człowiek wolny, zachowujący niezależność.Pachniał ziołowym mydłem, zapachem tutejszych pól i łąk.Był strasznie uczulony na punkcie higieny osobistej, miał też, co zauważył Spencer już wcześniej, wielkie ambicje.To była dobra cecha, o ile nie przekraczało się pewnych subtelnych granic.- Tak, znają jego imię.Nie wszystko dobrze zrozumiałem, ale starałem się to ująć w raporcie.Jin jest potomkiem pierwszych azich, którzy przybyli tu statkiem kolonizacyjnym.Chce pan usłyszeć historię, czy woli przeczytać raport?- Mów proszę, to może być ważne.- Pochodzi od aziego, który żył najdłużej z pierwszych kolonizatorów.Jego potomkowie wywędrowali w góry, stąd wzięła się cala linia.Można o nich usłyszeć, ale nikogo nie spotkaliśmy dotąd osobiście.Żaden też nie figuruje w miejskich rejestrach.Trudno więc zweryfikować zasłyszane opowieści.Zwłaszcza, że napotkani tu górale bardzo niechętnie mówią o swoicli wspólplemieńcach.Gdy pytałem o tego chłopaka miałem złe przeczucia.- Jak to?Dean wzruszył ramionami.- Pierwsze wrażenie było takie, jakbym pytał o kogoś, kto do nich nie należy.A potem, jak gdyby to Jin nie miał z nimi nie wspólnego.Może to tylko jakieś niuanse językowe?- Jak motywowałeś swoje pytania?- Mówiłem, że zetknąłem się z czymś, co wiąże się z ich rodem.Sądziłem, że złapią się na ten haczyk, przecież jego przodek tu mieszkał, a mieszkańcy miasta latami zaopatrywali górali w potrzebne przedmioty.Powinni więc coś o.nim, lub jego rodzinie, słyszeć [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl