[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wcale nie miał zamiaru odpływać.Trwał nieruchomo nad samym dnem, tak jak pstrągi w upalny dzień w cieniu szuwarów.Jakoś nagle uspokoiłem się i zacząłem uważnie przyglądać się sordonnoskiemu diabłu.Niewątpliwie był to jakiś nieznany gad, może ostatni okaz dawno wymarłych jaszczurów, o których nasi uczeni nic nie wiedzą.Olbrzymią potężną głowę miał pokrytą lśniącymi metalicznie łuskami.Za głową dwie ogromne płetwy podobne do tarcz.Na tych tarczach jaskrawo odznaczały się jasnożółte plamy.Błoniaste łapy podkulone miał pod tułowiem jak płetwy śpiącej ryby.A więc Roman niezupełnie się mylił, ten diabeł miał w sobie coś z ryby, miał niewątpliwie.Nawet wysoki, sterczący do góry grzebień – który już za pierwszym razem zauważył Walery – przypominał rybią płetwę grzbietową.W tej chwili grzebień jakby się zwinął, przypłaszczył, ale można było obejrzeć dokładnie ościste kolce i rudobure plamy na błonie pławnej.Ogon miał długi, ostro zakończony.Prawdziwy jaszczurzy ogon ze sterczącymi czterema kolcami.Podobny ogon miał niegdyś roślinożerny jaszczur stegozaur.Służył mu on jako groźna broń przeciw drapieżnikom.Wskazałem ten ogon Romanowi, kiwnął głową ze zrozumieniem i przełożył swój oszczep z prawej ręki do lewej.Zaczęliśmy ostrożnie podpływać do jaszczura.Wcale nie zwracał na nas uwagi.Zdawać się mogło, że bez reszty pochłonięty był trawieniem nieszczęsnej Miłki.Sam nie wiem, jak do tego doszło.Nigdy nie mówiliśmy przecież o zabiciu potwora.Chcieliśmy go tylko sfotografować.Ale teraz czekałem z zapartym tchem, by Roman wbił dzidę w jaszczura.Sam chętnie bym to zrobił, gdybym tylko miał broń w ręku.Nie umiem nawet tego wytłumaczyć.Może była to chęć zemsty za Miłkę, a może…Roman wbił dzidę prosto w ogromne, cienką skórzastą błonką zasnute oko.Potwór drgnął i rzucił się do ucieczki.Roman w mgnieniu oka wyrwał kopię z rany i popłynął za nim.A ja tuż za Romanem.Jaszczur miotał się to w prawo, to w lewo.W wodzie na wszystkie strony rozpływały się jakieś mętne, rdzawe obłoczki.Nie od razu nawet uświadomiłem sobie, że to krew.Roman zamachnął się po raz drugi i z całej siły wbił dzidę w pysk zranionego olbrzyma.Trafił go pomiędzy dwie duże brodawki, ale ostrze ześliznęło się.Prawdopodobnie napotkało kość.Roman znalazł się niebezpiecznie blisko głowy potwora.Szybkimi uderzeniami płetw podpłynąłem do jaszczura z drugiej strony i chwyciłem go za wielką błoniastą łapę.Łapa szarpnęła mocno i trzema ostrymi pazurami rozdarła mi rękę od dłoni aż do łokcia.Roman znalazł się właśnie pod jaszczurem i korzystając z dogodnej pozycji wbił dzidę prosto w odsłonięte, żadnymi łuskami nie chronione gardło.Dzida weszła w ciało na całą długość rękojeści.Posługując się nią niby łomem Roman naciskał ją obiema rękami.Szyja zwierzęcia była prawie przecięta i jaszczur zaczął drgać konwulsyjnie, z wolna opadając na dno, jak klonowy liść w bezwietrzny dzień jesienny.Tlenu w zbiornikach zostało nam już niewiele i musieliśmy się śpieszyć.Ręka bolała mnie coraz bardziej.Szybko popłynęliśmy głębiej i schwyciwszy zdychającego potwora za ogromne łapy, pociągnęliśmy go do brzegu.Nieufnie przyglądałem się błoniastej łapie z pazurami, mocno trzymając ją w obu rękach.Jaszczur nie dawał oznak życia.To było dziwne.U prymitywnych stworzeń, o słabo rozwiniętym mózgu, agonia może trwać bardzo długo.Któż nie widział kogutów biegających po podwórku już po odcięciu im głowy…Nie było jednak czasu na rozmyślania.Płynęliśmy i błogosławiliśmy prawo Archimedesa: na lądzie nie pialibyśmy rady poruszyć potwora z miejsca.Dno z wolna wznosiło się.Pojawiły się pierwsze kępki moll czarki i pierzastoliścia.W pewnej chwili poczułem, że dzieje się ze mną coś niedobrego.Zrobiło mi się bardzo zimno.Poprzez rozerwany rękaw sączyła się woda, wsiąkała w wełnianą bieliznę i cienkimi, zimnymi strumykami spływała po plecach i piersiach.Każdemu uderzeniu serca wtórowała fala bólu.Wszystko stało się jakieś nieprawdziwe, nierzeczywiste.Przed oczami kołysały się jakieś wodne rośliny, a pode mną bulgotały i rozpływały się bańki powietrza.A potem wydało mi się, że serce przesunęło mi się do mózgu i stuka tam jak młot, I głucho i boleśnie.Brakowało mi już powietrza.Mocno ścisnąłem zębami ustnik tlenowego aparatu i, często łykając ślinę, starałem się opanować podchodzące do gardła mdłości.Ręce i nogi zrobiły się jak nie moje, nie czułem ich.Kurczowo uczepiłem się szponiastej łapy potwora i zwisłem bezwładnie u jego boku.Ach, gdyby można było odpocząć choć chwilę, oprzytomnieć, zaczerpnąć powietrza, uwolnić się od tych jakichś dziwnych mdłości i dopiero wtedy popłynąć dalej!Tuż ponad miękkim i śliskim, pofalowanym iłem dna leniwie snuły się kosmate od szlamu wstęgi wodorostów.Koło grubego białego kłącza żółtej lilii wodnej powoli tworzył się pęcherzyk gazu.Rósł pomału, beztrosko odrywał się od dna i szybko wzbijał się ku powierzchni.Nagle wydało mi się, że dno zaczyna zbliżać się gwałtownie.Odchyliłem głowę i, usiłując przezwyciężyć niewytłumaczone odrętwienie, spojrzałem w górę.Nade mną wisiało ogromne cielsko nieżywego zwierzęcia.W tej chwili coś wielkiego, jasnego oderwało się od niego i sunęło wprost ku mnie.„Jak skoczek spadochronowy z samolotu” – pomyślałem, nie wiem dlaczego.Różowawa, niewyraźna plama znieruchomiała przede mną.Zacisnąłem powieki aż do bólu, a potem otworzyłem je gwałtownie.Za owalnym szkłem maski patrzyły na mnie zdumione i trochę gniewne oczy Romana.„Dlaczego nie płyniemy dalej, przecież do brzegu już całkiem niedaleko” – pomyślałem i wymownymi gestami starałem się zapytać o to Romana.Nic nie zrozumiał, tylko niecierpliwie machnął ręką: „No, płyniemy.Po licha tu utkwiliśmy!” Usiłowałem zgiąć kolana i płetwami odbić się od dna.Ale zniosło mnie w bok.Znowu zobaczyłem koło siebie burozielone, drobne liście, szpetną larwę łątki, zwinnie zginającą i rozginającą swe szare, członowate ciało.Ręka zaczęła mnie teraz piec żywym ogniem, jakby obłożono ją plastrami gorczycy.Nagle coś mi się mgliście przypomniało, jakiś niewyraźny, nieuchwytny obraz zamajaczył mi przed oczami.Na ułamek sekundy rozpoznałem coś bardzo znajomego i natychmiast uleciało to z mej świadomości.Pozostały jedynie kołyszące się, wężowato powyginane kłącza wodnej rośliny, złożone jakby ze spłaszczonych, przylegających do siebie cząsteczek.Coś mi to uporczywie przypominało.Ale co? Czułem się jak człowiek, któremu śni się coś bardzo znajomego, co już kiedyś przedtem mu się śniło.Człowiek stara się sobie przypomnieć ów dawniejszy sen i nie może.Wymyka mu się, jak woda z garści.Oprzytomniałem na brzegu.Koło mnie krzątał się Roman.Ani Walerego, ani Borysa w pobliżu nie było.Rękę miałem obandażowaną, w całym ciele czułem rozkoszne ciepło.Musieli mnie widocznie mocno wytrzeć całego ręcznikiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]