[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.WTEDYGraliśmy koncert, który miał się okazać naszym ostatnim.W klubie nie było wolnych miejsc.Pod sceną kłębiły się ciała, dym mieszał się z parującym potem.Było głośno.Było kwaśno.Automat perkusyjny podawał poszatkowany, nerwowy rytm.Tomas szarpał struny basu z matematyczną precyzją, tłuste pochody pełzały po brzuchach.Damian gładził klawisze, wygrywał neurotyczne pasaże, kłuł lodowatymi akordami.Gitara łkała pod moimi palcami w przesterowanym orgazmie, wyła w ekstazie fuzzu.Rzecz jasna, byliśmy tylko tłem.Wszystkie oczy zwrócone były w stronę Kacpra, małej postaci uczepionej mikrofonu.Wydawało się, że tak naprawdę wcale go nie ma, przyjrzysz się dokładniej, zrozumiesz – to tylko gra cieni.A jednak był, przedziwny aniołek w tym spoconym piekle.Mikrofon w jego dłoniach wydawał się śmiesznie duży, nieproporcjonalny.Wobec Kacpra wszystko było zresztą nieproporcjonalne, zaburzał skalę i zniekształcał odniesienia.Był zagadką, której już nigdy nie zdążę rozwikłać.W naszych żyłach adrenalina zlewała się z syntetykami, serca biły w drum’n’bassowym rytmie, dusze nie mieściły się w ciałach.Staliśmy się jednym organizmem, naćpanym generatorem hałasu – myślę o naszej trójce, bo Kacper zawsze pozostawał na zewnątrz.To zabawne: tak naprawdę wcale nie potrafił śpiewać.Bardziej melorecytował, gdy trzeba krzyczał, wrzeszczał jak herold końca świata – ale brzmiała w tym raczej skarga niemowlęcia niż świadomy popis wokalisty.Nie rozumiałem tekstów, które pisał.Mówił, że on również ich nie rozumie.Nie wydawały się ważne.Krople zrosiły ściany, wyglądało to tak, jakby pocili się już nie tylko ludzie, ale i sam klub, jakby cały świat zatracił się bez reszty w naszym występie, jakby nie liczyło się nic innego.Po prawdzie, chyba tak właśnie było.Publiczność zlała się w jedno, falowały wyciągnięte ręce.Tu już nie było jednostek, był jeden duch, no i jeszcze Kacper, ubrany na czarno, wyglądał jak dziura w rzeczywistości.Kolory, światła, dźwięki, cały ten dionizyjski szał, my; naprawdę – wszystko, dosłownie wszystko stanowiło dla niego tylko tło.Nadchodził kulminacyjny moment w kawałku, który właśnie graliśmy, napięcie rosło z każdą sekundą.Damian grał na klawiszach przeszywające solo, rytm z automatu gęstniał, zaraz miał się złamać w najwspanialszym przejściu, jakie kiedykolwiek udało nam się zaprogramować.Wtedy wejdzie gitara, a Kacper wydrze się tak, jakby chciał zabić wszystkich, którzy nie odeszli, kiedy jeszcze mogli.Nigdy nie graliśmy tego fragmentu tak samo, za każdym razem brzmiał inaczej.Był to już ten etap koncertu, gdy nie tyle graliśmy muzykę, ile muzyka przepływała przez nas.I gdy uderzyłem struny, żeby wściekłym riffem rozpierdolić świat – nagle zapadła cisza.Kolumny głośnikowe zamilkły.Siadło całe pieprzone nagłośnienie.Na krótką chwilę wszystko zamarło, jakby zaciął się jakiś mechanizm; zaskoczeni ludzie zastygli w bezruchu, zmrożeni nagłą ciszą.Wtedy rozległ się krzyk Kacpra.Rozpaczliwy, przepełniony trwogą, głos osamotnionego dziecka.Nieprzepuszczony przez żadne kable, płynący prosto z duszy.Odarty ze wszystkiego, czym można się zasłonić.Dziś, gdy prochy Kacpra spoczywają w jednej z anonimowych urn siedemnastego cmentarza komunalnego, tam gdzie trafią prędzej czy później wszyscy z naszego squatu, dziś nadal słyszę ten krzyk, jakby wprawił w wieczny rezonans samą moją duszę.Spojrzałem na publiczność.Na te wszystkie spocone laski, ich przepełnione upojeniem twarze.Jasne, panienki miały kisiel w majtkach.Co mogło dziać się w ich głowach? Poczułem prawdziwy lęk.Kacper wciąż krzyczał, jego głos był jak nóż, wbijał się prosto w serce.Naprawdę się bałem, bałem się o niego: coś w spojrzeniach ludzi, w tym niewidzącym wzroku szaleńców kazało wierzyć, że za chwilę wejdą na scenę i rozerwą Kacpra na strzępy, aby zachować dla siebie choćby najmniejszą jego część.Nie było na sali dziewczyny, która nie rozłożyłaby przed nim nóg; kurwa mać, w tym momencie każdy facet radośnie wypiąłby dla niego tyłek.Zrozumiałem, jak bardzo byliśmy zbędni – głos tego nawiedzonego gnojka najpełniej przemawiał w ciszy, tak jak promienie słońca najjaśniejsze są wówczas, gdy przecinają absolutną ciemność.Kacper wlewał emocje prosto w dusze, nie potrzebował żadnego pośrednictwa.Święty Kacperku, czy dziś mnie słyszysz?Zanim jeszcze krzyk przebrzmiał, dźwiękowcy poradzili sobie z usterką.Znów popłynął beat, zadudnił bas.Odnaleźliśmy się błyskawicznie i podjęliśmy utwór.Ale magia już nie wróciła.* * *Przyłożyłem do czoła puszkę ambrozji.Zdawało się, że zimno schłodzonego napoju przenika do wnętrza głowy.Pomieszczenie na zapleczu sceny przypominało grobowiec.Sufit wydawał się ciężki, nabrzmiał krzykiem i oparami, tylko czekał, żeby oberwać się i raz na zawsze skończyć moje cierpienie.– Lepiej? – Damian klepnął mnie w ramię.– Czy ja wiem – skrzywiłem się.– Dbaj o formę, człowieku.Nie może być tak, że odpadasz w połowie najebki.Jedno tempo na scenie, jedno poza nią, stary.Kurwa, następnym razem może zasłabnij na jakiejś panience?– Spieprzaj.Damian stał nade mną, wielki, grubo ciosany, najdziwniejszy klawiszowiec na świecie.Łapskami jak bochny chleba mógłby chyba kruszyć kamienie.Pozostawało dla mnie niepojęte, jak to się działo, że spod dłoni, które zaciśnięte w pięści złamały niejedną szczękę i chyba – nie mogę być pewien, bo zaraz uciekliśmy – zabiły jednego pozbawionego wyobraźni świra, wypływały tak piękne dźwięki.– Ksawier – spojrzał mi w oczy.– Weź się w garść.Podniosłem się.Tkwiłem w pół drogi między względną trzeźwością a kompletnym odpływem; to ten niezwykły stan, gdy umysł wyprzedza ciało, można logicznie i przytomnie myśleć, ale trudno wypowiedzieć słowo, tak obce i odległe wydają się własne usta.Otworzyłem puszkę, upiłem kilka łyków ambrozji.– Wracasz do gry – uśmiechnął się Damian.Kacper siedział na kanapie, właściwie półleżał, z rękami rozrzuconymi jak zepsuty pajacyk [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl