[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Być może — rzekł lekarz, układając się wygodniej w fotelu jak człowiek, który przygotowuje się do wysłuchania dłuższej spowiedzi.— Nie chcę — mówił dalej Oktawiusz — żeby mnie pan posądzał o dziecinny upór i przez moje milczenie nie chcę dać panu sposobności do obmycia rąk z wszelkiej winy na wypadek mego zgonu; opowiem panu swoją historię, jeśli panu tak bardzo o to chodzi.Podkład jej odgadł pan, a więc i szczegółów nie zataję panu.Nie oczekuj pan niczego szczególnego ani romantycznego.Jest to bardzo stara, bardzo pospolita i bardzo szara przygoda, ale, jak mówi piosenka Heinego, ten, którego spotyka, uważa ją zawsze za nową, i serce mu pęka z bólu.Doprawdy, wstyd mi powiedzieć coś tak pospolitego człowiekowi, który żył w najciekawszych i najfantastyczniejszych krajach.— Proszę się nie obawiać, jedynie tylko pospolite rzeczy są dla mnie osobliwe — rzekł z uśmiechem lekarz.— A więc, doktorze, umieram z miłości.II— Bawiłem we Florencji w roku 184…, pod koniec lata, to jest w najpiękniejszej porze do zwiedzania Florencji.Miałem czas, pieniądze, doskonałe listy polecające i byłem wówczas młodzieńcem wesołego usposobienia, nie żądającym niczego innego tylko zabawy.Zamieszkałem nad brzegiem Arna, wynająłem powóz i wżyłem się w to słodkie florenckie życie, które ma tyle uroku dla cudzoziemca.Rankiem szedłem zwiedzać jakiś kościół, pałac lub galerię, wedle upodobania, nie spiesząc się, nie pragnąc nabawić się niestrawności z powodu arcydzieł, które we Włoszech przyprawiają o mdłości zbyt pochopnego turystę.Raz oglądałem brązowe drzwi baptysterium, to znowu „Perseusza” Benvenuta w loggia dei Lanzi, portret Fornariny w Ufficjach, albo „Wenus” Canovy w pałacu Pitti, ale nie więcej jak jeden przedmiot na raz.Następnie jadłem śniadanie w kawiarni Doney, wypijałem mrożoną kawę, paliłem cygara, przeglądałem dzienniki, ozdabiałem butonierkę z własnej ochoty albo zmuszony przez piękne kwiaciarki, stojące przed kawiarnią, ubrane w wielkie słomkowe kapelusze, i wracałem do domu na sjestę.O trzeciej godzinie zajeżdżał powóz i zabierał mnie do Ćascine.Cascine są we Florencji tym, czym Lasek Buloński w Paryżu, z tą różnicą, że wszyscy się znają i że „rondo” jest salonem na wolnym powietrzu, gdzie zamiast foteli są powozy zatrzymane i ustawione w półkole.Kobiety w pięknych toaletach, na pół leżąc na poduszkach, przyjmują wizyty starających się o względy, kochanków, dandysów, urzędników ambasady, którzy z kapeluszem w ręku, stoją przy stopniach powozu.Ale pan to równie dobrze zna jak ja.Tam się tworzą projekty na wieczór, tam się wyznacza schadzki, tam się daje odpowiedzi, przyjmuje zaproszenia.Jest to jak gdyby giełda rozkoszy, która trwa od trzeciej do piątej w cieniu pięknych drzew, pod najsłodszym niebem na świecie.Każdy zamożniejszy; człowiek jest obowiązany ukazać się codziennie w Cascine.Nigdy o tym nie zapominałem, a wieczorem, po obiedzie, składałem wizyty albo szedłem do opery, jeśli śpiewaczka była godna zachodu.Tak spędziłem jeden z najszczęśliwszych miesięcy w moim życiu, ale to szczęście niedługo miało trwać.Wspaniała karoca ukazała się pewnego dnia w Cascine.Ten okazały wytwór wiedeński, arcydzieło Laurenziego, połyskujący lakierem, mówiący o przeszłości królewską prawie tarczą herbową, zaprzężony był w najpiękniejszą parę koni, jaka kiedykolwiek parskała w Hyde Parku, albo w Saint James na dworze królowej Wiktorii.Młodziutki dżokej w spodniach z białej skóry i w zielonym kaszkiecie powoził a la Daumont w sposób najbardziej poprawny.Mosiądz uprzęży, koła, klamki u drzwiczek błyszczały jak ze złota i rzucały w słońcu błyskawice.Wszystkie spojrzenia biegły za tym wspaniałym ekwipażem, który, zakreśliwszy na piasku regularne, jakby cyrklem wymierzone koło, przystanął obok innych powozów.Kareta nie była pusta, jak się pan domyśla, ale w szybkim ruchu można było rozróżnić tylko koniec bucika wysuniętego na przednie siedzenie, szeroki fałd szala i dysk parasolki, obszytej frędzlami z białego jedwabiu.Parasolka zamknęła się i ujrzano kobietę jaśniejącą nieporównaną pięknością.Byłem na koniu i mogłem się przybliżyć tak, aby nie stracić ani jednego szczegółu z tego arcydzieła ludzkiego.Cudzoziemka miała na sobie zieloną suknię o tym zimnym, srebrnym odcieniu, w którym każda kobieta, nie mająca nieskazitelnej cery, wygląda jak kret — zuchwałość blondynki pewnej siebie.Wielki, biały szal z crępe de Chine, cały pogarbiony od haftów w tym samym kolorze, owijał ją swą delikatną, miętą w małe fałdziki draperią niby tuniką Fidiasza.Aureolę twarzy stanowił kapelusz z najcieńszej florenckiej słomki, ukwiecony niezapominajkami i drobnymi wodnymi roślinami o wąskich modrych liściach; jedyną ozdobą była złota jaszczurka, wysadzana turkusami, która okalała rękę, trzymającą kościaną rączkę od parasolki.Wybacz, kochany doktorze, ten opis z żurnala mód kochankowi, dla którego te drobne wspomnienia nabierają ogromnej wagi.Obfite, wijące się sploty blond włosów, których karby tworzyły jakby fale świateł, spływały po obu stronach jej czoła, bielszego od najczystszego dziewiczego śniegu, który spadł nocą na najwyższym szczycie Alp.Rzęsy długie i oddzielone jak złote nitki, które średniowieczni miniaturzyści rozświetlają wokoło głów swych aniołów, na pół osłaniały jej niebieskozielonawe źrenice, podobne do tych błysków, które migotają na lodowcach przy pewnych efektach słońca.Usta jej o boskim rysunku jaśniały tą barwą purpurową, którą wycieniowane są muszle Wenery, a policzki przypominały nieśmiałe, białe róże, które zalałyby się rumieńcem na wyznanie słowika lub pocałunek motyla.Żaden pędzel ludzki nie zdołałby oddać gładkości, świeżości i bezcielesnej przejrzystości tej cery, której kolorów niepodobna było przypisać pospolitej krwi, jaka zabarwia nasze fibry.Jedynie tylko pierwsze rumieńce zorzy na szczytach Sierry Nevady, cielista barwa białej kamelii na brzegu płatków, marmur paryjski, oglądany poprzez welon z gazy różowej, mogą dać dalekie pojęcie o tej cerze.Kawałeczek szyi, widoczny między wstążkami kapelusza a szalem, jaśniał białością mleczną, nieokreślonymi refleksami opalu.Ta twarz promienna nie przykuwała z początku rysunkiem, lecz kolorytem, jak piękne twory szkoły weneckiej, chociaż rysy były równie czyste i delikatne jak profile antycznych kamei, rżniętych w agacie.Jak Romeo na widok Julii zapomina o Rozalindzie, tak i ja, ujrzawszy tę piękność nieporównaną, zapomniałem o dawnych miłostkach.Karty mego serca stały się na powrót białe, znikło wszelkie nazwisko, znikły wszelkie wspomnienia.Nie pojmowałem, jak mogłem znajdować jakąś przyjemność w tych pospolitych stosunkach, których żaden prawie młodzieniec uniknąć nie może i wyrzucałem je sobie jak karygodne wiarołomstwo.Od tego fatalnego spotkania rozpoczęło się dla mnie nowe życie.Powóz odjechał z Cascine drogą do miasta, unosząc olśniewającą wizję.Zrównałem mego wierzchowca z koniem młodego, bardzo uprzejmego Rosjanina, wielkiego bywalca u wód, znanego we wszystkich salonach kosmopolitycznych Europy, który znał dokładnie wszystkie podróżujące osobistości ze sfer wyższych.Zacząłem mówić o nieznajomej i dowiedziałem się, że jest to hrabina Praskowia Łabińska, Litwinka, pochodząca ze znakomitego i bardzo możnego domu, której mąż był od dwóch lat na wojnie kaukaskiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]