[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kopnął z rozmachem, posyłając ją w mrok ładowni.– Parszywy umrzyk! – zarechotał grubo.– Kamraci, tu jest ze dwadzieścia ton korzeni! Na co truposzom przyprawy! Dalej do lin i toporów! Wszystko jest nasze!Skoczyli do stosów beczek.Bane rąbał toporem wieka, przecinał liny, rozwalał skrzynie i worki.Eenhoorn okazał się fortuną, Eldorado i źródłem wiecznej młodości w jednym! W antałach i półbeczkach leżało kakao, cynamon, wanilia, miedź i skóry.Ładunek warty więcej, niż gdyby cały statek zbudowany był ze złota.– Cisza! Spokój, do stu diabłów! – Wallis uciszył krzykiem rozhukanych kompanów.– Brać się do roboty, trutnie! Musimy to wszystko przewieźć na Speedy Fortune zanim zapadnie zmrok!A tak naprawdę czaszkował już, czy mając takie bogactwa w ładowni, nie spróbować okpić Buskena i nie sprzedać wszystkiego na Hispanioli znajomemu kupcowi.– Killick! – Bane przywołał bosmana.– Bierzcie srebro i skóry, potem korzenie.Zabierać beczki z góry! Popłyniecie z tym na statek i wrócicie, kiedy zwalicie to wszystko do ładowni! Ruszać się, bo zaraz brodacz Neptun wsadzi wam w tyłek trójząb i zakręci nim tak, że aż zgłupiejecie!Bosman popędził spełnić polecenie.Bane nie żartował.Słyszeli, jak wiatr wzmagał się, świszczał w szparach kadłuba.Morze szumiało coraz głośniej i być może była to zapowiedź nadchodzącego sztormu.Wallis nie patrzył na krzątających się majtków.Spoglądał przez otwartą furtę do komory linowej.Między zwojami zbutwiałych lin dostrzegł kolejny szkielet.Ten spoczywał na posłaniu ze skór, wciśnięty między beczki i tarcice, nakryty płócienną płachtą.Wyglądało, jakby śmierć dopadła go w trakcie snu.– Bane – mruknął, nie odwracając głowy – chodź tu!– Co się dzieje?!– Jak myślisz, na co oni umarli?– Na melancholię z powodu straconej cnoty.– Pilot splunął pod nogi i roztarł ślinę butem.– Albo z pragnienia, kiedy skończył się rum.Naprawdę nie masz poważniejszych zmartwień? Co za bies cię ukąsił, że nagle zmieniłeś się w dobrego samarytanina?! Zmów za nich paciorek i daj mi spokój, do czarta.– A czy nie widzisz, że coś z tymi truposzami jest nie tak?! Żaden nie ma połamanych gnatów, śladów po kuli ani cięciach pałaszem.Po prostu chciałbym wiedzieć, co tu się działo.– Po co ci to?– Bo nie wiem, czy Busken nie chce wplątać nas w znacznie większą kabałę niż odrzynanie moich palców.– To nie był statek piracki, bo który korsarz pływa na takiej krypie – wzruszył ramionami Bane.– Za ładunek pewnie już dawno zapłaciła Kompania Wschodnioindyjska, a armator przehulał odszkodowanie w zamtuzie.– Muszę zobaczyć kapitańską kajutę.Chodź ze mną.Bane pokiwał głową.Dobrze, że nie stawał okoniem, bo Wallis za żadne skarby nie przyznałby się, że trochę mu straszno zapuszczać się samotnie w zakamarki wraku.Raźno skierował się ku zejściówce i ruszył w górę.Luk prowadzący na górny dek nie był przykryty gretingiem, więc szyper nie musiał odwoływać się do pomocy kompana.Pokład zalany był słońcem, zawalony piaskiem.Wiatr świszczał na porwanych linach, łopotał płótnami bezana, z którego po licznych sztormach i nawałnicach wpychających kadłub coraz głębiej między skały pozostały smutne resztki nie większe od domowego obrusa.Fokmaszt zwalił się za burtę, zapewne wówczas gdy statek uderzył w skały, pozostały z niego tylko resztki kolumny z lewoburtowymi wantami.Grotmaszt także poszedł w diabły – dolna część była nienaruszona, ale stenga pękła, odłamała się na salingu i teraz leżała na deskach w oplocie porwanych sztagów.– Hej, co to jest?!Wallis szedł ku forkasztelowi – niewielkiemu, osłoniętemu burtami – jak to zwykle na fluitach.Drzwi do kwatery załogi były uchylone.Na poszarzałych deskach ktoś nakreślił spłowiały, ledwie widoczny znak.Biały krzyż przypominający znak świętego Andrzeja.– Słodki Jezu! – Bane prawie jęknął.– Poczekaj!Wallis zamarł strwożony zmianą, która zaszła nagle w głosie kompana.Zatrzymał się przed rozchwierutanymi drzwiami.– Co się stało?Słowa Bane’a były jak wyrok, niczym lodowy gwóźdź wbity w głowę Wallisa.– To znak zarazy.Oni umarli na czarną śmierć!Szyper rzucił się w tył, potknął, omal nie przewrócił pilota.– Zdrada! – jęknął i począł otrzepywać się, jak gdyby chciał oczyścić kaftan i wams z miazmatów choroby.– Busken wysłał nas na śmierć! Wszyscy zdechniemy od powietrza! Bane! Baaaane! Uchodzimy stąd! Zwijamy żagle! Zaraz, już, natychmiast!Pilot chwycił go za kaftan i kołnierz pod szyją, przytrzymał, potrząsnął.– Gdzie chcesz płynąć, głupcze?! Przed zarazą nie ma ucieczki! Jeśli śmierć ma nas dopaść, tedy lepiej od razu żałujmy za grzechy i śpiewajmy psalmy!– Zabieramy się na statek – zajęczał Wallis.– Nie chcę zdechnąć jak pies!– Powiedziałem: stój! – ryknął Bane i zaraz dodał spokojniej: – Nic nam nie grozi.Ile lat temu rozbiła się tutaj ta krypa?– Kilka.lat.Chyba.– wybełkotał Wallis.– Sam Busken nie wiedział.– Kiedy Hiszpanie w Portobello poznali, że służyłem na pirackim okręcie Coxona, chcieli zrazu skrócić mnie o głowę.Potem zmienili zdanie, bo w mieście szalała zaraza.Kazali nam – dobrym angielskim prezbiterianom – grzebać trupy, które wynosiliśmy poza mury.A jednak nie umarłem, nie miałem czarnych znamion ani dymienic pod pachami.Nie zachorował żaden ze skazańców.Przestań tedy wyć jak zwierzę, bo od kilkudniowego nieboszczyka nigdy nie zarazisz się morem.Nawet gdybyś wychędożył go na obie szpary!Wallis przestał drżeć, ale tylko trochę.– J-j-j-jak to?– Tak to! Ten wrak leży tutaj wystarczająco długo, abyś nie musiał bać się zarażenia.– Mówisz prawdę?– Przecież żyję.A wtedy w Portobello dotykałem zmarłych gołymi rękoma.Przestań się trząść.Wallis palnął się w czoło otwartą dłonią, jak gdyby o czymś sobie przypomniał.– Racja – mruknął.– Ależ głupiec ze mnie.Po tylu latach nie pozostał tu nawet ślad po zarazie.Tyle w tym wszystkim dobrego, że pewnie dzięki temu znakowi nikt nie ograbił Eenhoorna.Ze świecą można szukać śmiałków, którzy weszliby na zarażony statek.Dobra! Chcę zobaczyć, co jest na forkasztelu.– Nie radzę.Wallis pchnął jednak nogą drzwi i wkroczył do mrocznego wnętrza.Wychylił się jeszcze i zabrał od Bane’a latarnię.A potem rozległ się jego jęk.To nie był miły widok.W niskiej nadbudówce wisiały stare, zbutwiałe hamaki z okropną zawartością.Dwanaście trupów.Dwanaście powykręcanych, poczerniałych ciał, które słońce i ptaki zmieniły w wyschnięte szkielety
[ Pobierz całość w formacie PDF ]