[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie czuł bólu, ale wiedział, że wkrótce pojawią się pęcherze.Wrócił do samochodu.Usiadł za kierownicą i obserwował palące się drzewo.Prawdę mówiąc, liczył na coś więcej.Na prawdziwy fajerwerk.Tymczasem wierzba, pewnie młode jeszcze drzewo, pełna była soków, i pożar zdawał się przygasać.Tylko krzyże – te drewniane – płonęły, niczym ostrzeżenia Ku-Klux-Klanu przed chatą przerażonej murzyńskiej rodziny.Nagle coś strzeliło w górze i na ziemię z hukiem spadł ogromny konar.Zdumiony mężczyzna wytężył wzrok.Szary kształt (wiewiórka?) podążał po pniu w dół, wprost w ogień.Nim jednak dotarł do płomieni, oderwał się od pnia i skoczył.To nie była wiewiórka, chyba że niegdyś jakaś paskudna przygoda pozbawiła zwierzaka ogona.Rydel nie wiedział czy stworzenie zdołało ominąć ogień, czy też wpadło wprost w kipiel, płonąc żywcem; nie widział tego, gdyż wykonując desperacki skok zniknęło mu z oczu.Pożar dogasł samoistnie.Zrozpaczony Rydel obserwował to z narastającym gniewem.Nie udało się!– Wielu już próbowało.– I co?– Nic.Nie wycięli.Fatum jakieś, czy co?W ręku Rydla znów pojawiła się piersiówka.– Na pohybel! – wzniósł ponury toast, tym razem biorąc rzecz do siebie.Zaczynało mu nieźle szumieć mu w głowie.A może w kanistrze została jeszcze ropa? Może wylał jej zbyt mało? Wyskoczył z samochodu, pełen nadziei.Gdzie kanister? Jest! Tam gdzie go rzucił.Potrząsnął pojemnikiem.Coś jakby chlupnęło.Jakaś resztka, może pół szklanki.Bez sensu, skoro prawie pięć litrów nic nie dało.Ogień dopalił się, przygasł zupełnie; trochę tylko dymiła się trawa rosnąca wokół niepokonanej wierzby.– Ale przynajmniej łapę straciłeś! – rzekł z satysfakcją Rydel, spoglądając na odłamany konar.Niespodziewanie trzasnęły samochodowe drzwiczki.Zaskoczony mężczyzna odwrócił się w stronę tablicy informującej o czarnym punkcie.Nic nie zobaczył, ale było ciemno jak u murzyna w odbytnicy.Dlaczego nie wziął ze sobą latarki? „Bo miało być jasno” – odpowiedział sam sobie.– „Jak cholera jasno!”„Czy zostawiłem drzwiczki otwarte?” – Gorączkowo zbierał myśli.– „I teraz wiatr je zatrzasnął?”Z duszą na ramieniu zbliżył się do syreny, której czerwoną karoserię mrok zamienił w czerń.Przez chwilę stał w bezruchu, usiłując przeniknąć opalizujące szyby, po czym znienacka szarpnął za klamkę.W środku nie było nikogo.Oczywiście, że nie było nikogo.To on był tym Złym.On.Maciej Rydel.Wsiadł do środka i zorientował się, że w ręku wciąż trzyma nieszczęsny kanister.„Dowód rzeczowy” – zdał sobie sprawę.– „W dodatku kradziony! Trzeba będzie się go pozbyć”.Położył pojemnik na siedzeniu obok i znów sięgnął po ulubioną buteleczkę.Wróci teraz do hotelu po bagaże i zabiera się stąd.Miał dość.Dość cholernego drzewa, cholernego księcia Bolesława (Bolesława Księcia! Tfu! Tfu!) i całego tego prymitywu.Pora wracać do normalności, pewności dnia jutrzejszego.I zabierze z tego syfu tę małą czarnulę Iwonę.Zabierze do prawdziwego świata.Czemu nie? Dziewczyna jest chętna, a żyje się raz!Odchyliwszy do tyłu głowę smakował moc alkoholu małymi łyczkami.Nie zauważył, jak spod siedzenia wydostaje się mała, słomiana postać, której oczy błyszczały w ciemnościach, niczym dwa rozżarzone węgielki.Nagle jedno oko oderwało się i poleciało w dół, posłuszne prawu grawitacji.Wpadło wprost w ziejący oparem związków benzenu otwór kanistra, niezabezpieczony pozostawionym wśród traw korkiem.Stuk przyciągnął uwagę pijanego Rydla.Mężczyzna upuścił butelkę, wpatrując się w małą rogatą postać oczami rozszerzonymi do granic możliwości.Nagle wrzasnął.Diabełek zeskoczył z siedzenia, uniósł słomianą rękę, jakby w geście pozdrowienia, a może groźby, po czym zniknął w ciemnościach.Maciej Rydel nie zdążył wysiąść.Może nawet nie wpadło mu to do głowy.Kanister eksplodował.* * *Szosą szły dwie kobiety.Piękną twarz młodszej z nich – pochmurną i wyniosłą – omywał wiatr, wyjątkowo dziś silny, z zapałem bawiący się kosmykami czarnych włosów, ale kobiecie najwyraźniej to nie przeszkadzało.Jej towarzyszka, przygarbiona staruszka, miała na głowie kwiecistą chustę, zupełnie niepasującą wesołym kolorem do pochmurnego dnia, za to skutecznie chroniącą przed chłodem.Minęły czarny prostokąt na asfaltowej drodze – ślad po spalonym wczoraj samochodzie.– No i co, kochanieńka? Nie zabrał cię twój przystojniaczek – odezwała się staruszka.Młoda kobieta wzruszyła ramionami.– Będę chciała, to sama wyjadę.– Pewnie, pewnie.Na wyścigi myszy.– Szczurów, babciu.To się nazywa: wyścig szczurów.– Na jedno wychodzi, kochanieńka.Staruszka pokiwała smętnie głową.Niespodziewanie wyrwała rękę spod ramienia prawnuczki i postukała laską w asfalt, jakby chciała upewnić się co do własnych sił, po czym podążyła ku samotnemu drzewu na skraju szosy.Ze smutkiem oglądała popalone krzyże i okryte sadzą metalowe miniaturki Chrystusa, porozrzucane wokół wierzby niczym liście z obrazu, który dawno temu widziała w ilustrowanej książce.Malarz miał dziwne nazwisko: Dali, a imię jeszcze dziwniejsze, niemożliwe do zapamiętania.Śmierdziało spalenizną.Kobieta ostrożnie dotknęła sczerniałego pnia, z wierzchu nadwerężonego przez wczorajszy pożar, lecz wewnątrz wciąż skutecznie czerpiącego soki z matki ziemi.Po chwili wahania przyłożyła do kory drugą dłoń.Stara twarz wyrażała wyczekiwanie, by nagle zmarszczyć się jeszcze bardziej, jak przyłożona do ognia skórka jabłka.– To niemożliwe! – Zrozpaczony szept wypłoszył stado wróbli przycupnięte między gałęziami leżącego w rowie konara.Narobiły hałasu, fruwając między zielonymi liśćmi.Kobieta objęła drzewo ramionami.– Niemożliwe! – powtórzyła ze łzami w oczach.– Babciu! – Wołanie wnuczki przywróciło kobiecie rozsądek.Odwróciła się i sięgnęła po opartą o pień laskę.– Zobacz, babciu, co znalazłam!Wyciągnięta w górę ręka młodej kobiety ściskała słomianego diabełka, poszarzałego, zakurzonego, nadpalonego z lewego boku.Staruszce laska wypadła z ręki, potoczyła się po podłożu, ale ona nawet tego nie zauważyła.Nie tylko nie zachwiała się, lecz nawet wyprostowała, odgięła w tył ramiona, jakby niespodziewanie ubyło jej lat.Dziarskim krokiem podeszła do wnuczki i zabrała lalkę.Mocno przytuliła ją do piersi.– Co się stało, babciu?Popatrzyła na wnuczkę szeroko otwartymi oczami.Łzy już wyschły, ale troska pozostała.– Ma tylko jedno oko [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl