[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- No to w porz¹dku, poruczniku.Jeœli bêdzie mnie pan potrzebowa³, to jestem wsalonie telegraficznym.Postaram siê panu zdj¹æ z g³owy pasa¿erów.- Œwiadczy³oto, ¿e by³ zmartwiony, i to bardzo - w normalnych warunkach prêdzej by wszed³do klatki pe³nej tygrysów bengalskich ni¿ wda³ siê w za¿y³oœci z pasa¿erami.- Rozumiem, kapitanie.- Wy³¹czy³em siê.Susan Beresford przesz³a z powrotemprzez kabinê i stanê³a ko³o mnie, wkrêcaj¹c papierosa w d³ug¹ na stopêcygarniczkê.Z nieokreœlonego powodu cygarniczka ta zirytowa³a mnie, podobniejak irytowa³o mnie wszystko, co dotyczy³o panny Beresford, a ju¿ na pewnosposób, w jaki sta³a, z pewnoœci¹ siebie oczekuj¹c na podanie ognia.Zastanawia³em siê, kiedy ostatnio panna Beresford by³a zmuszona w³asnorêcznieprzypaliæ sobie papierosa.Prawdopodobnie nie w ci¹gu ostatnich paru lat,przynajmniej o ile w promieniu stu metrów znajdowa³ siê jakiœ mê¿czyzna.Dosta³a ogieñ, wypuœci³a leniwie chmurê dymu i rzek³a:- Ekipa poszukiwawcza? To powinno byæ interesuj¹ce.Mo¿e pan na mnie liczyæ.- Przykro mi, panno Beresford.- Muszê przyznaæ, ¿e w moim g³osie nie by³oprzykroœci.- To sprawa za³ogi statku.Kapitanowi by siê to nie podoba³o.- Ani jego pierwszemu oficerowi, prawda? Niech pan siê nie trudzi zodpowiedzi¹.- Spojrza³a na mnie z namys³em.- A jednak mogê siê okazaæniewygodna.Co by pan powiedzia³, gdybym tak podnios³a s³uchawkê i powiedzia³arodzicom, jak to z³apa³am pana na grzebaniu w naszych prywatnych rzeczach?- Chcia³bym to widzieæ, proszê pani.Znam pani rodziców.Chêtnie popatrzê, jakdostaje pani w skórê za to, ¿e robi pani z siebie rozpaskudzonego bachora,podczas gdy stawk¹ jest ¿ycie.Tego wieczora barwy na jej wydatnych koœciach policzkowych pojawia³y siê iznika³y niczym neony.Teraz znów wyst¹pi³y.Wcale nie by³a tak opanowana izrównowa¿ona, jak¹ gra³a.Zgasi³a œwie¿o zapalonego papierosa i powiedzia³aspokojnie:- A gdybym tak donios³a o pañskiej bezczelnoœci?- Niech wiêc pani nie stoi i nie gada.Telefon ma pani pod rêk¹.- Nie ruszy³asiê z miejsca, ja zaœ ci¹gn¹³em: - Szczerze mówi¹c, to tacy jak paniprzyprawiaj¹ mnie o md³oœci.Korzysta pani z bogactwa ojca i z uprzywilejowanejpozycji pasa¿erki „Campari”, ¿eby stroiæ sobie ¿arty, najczêœciej z³oœliwe, zmarynarzy, którzy nie mog¹ siê zrewan¿owaæ.Musz¹ po prostu siedzieæ i toznosiæ, bo nie s¹ równi pani.Przewa¿nie nie maj¹ ¿adnych oszczêdnoœci, za tomaj¹ rodziny do wy¿ywienia, matki na utrzymaniu, wiêc wiedz¹, ¿e musz¹ siêuœmiechaæ do panny Beresford, gdy ta dowcipkuje ich kosztem, wprawia ich wzak³opotanie i doprowadza do pasji, bo jak nie, to panna Beresford i jejpodobni dopilnuj¹, ¿eby siê znaleŸli bez pracy.Zamar³a w bezruchu.- Proszê dalej - powiedzia³a.- To wszystko.Nadu¿ywanie w³adzy, nawet w takich drobiazgach, jest godnepogardy.A jak ju¿ ktoœ siê pani rewan¿uje, tak jak ja, to grozi panizwolnieniem z pracy, bo do tego pani insynuacje siê sprowadzaj¹.A to jestwiêcej ni¿ godne pogardy.To tchórzostwo.Odwróci³em siê i ruszy³em do drzwi.Najpierw znajdê Bensona, a potem oœwiadczêBullenowi, ¿e odchodzê.Zreszt¹ i tak mia³em ju¿ doœæ „Campari”.- Panie Carter.- Tak? - Odwróci³em siê, lecz d³oñ trzyma³em na klamce.Aparat steruj¹cybarwami jej twarzy pracowa³ nadliczbowo.Tym razem zblad³a pod opalenizn¹.Post¹pi³a kilka kroków ku mnie i opar³a mi d³oñ na ramieniu.Jej rêka dr¿a³a.- Jest mi strasznie, strasznie przykro - powiedzia³a cicho.- Nie mia³ampojêcia.Lubiê ¿arty, ale nie z³oœliwe.Myœla³am.myœla³am, ¿e to jestnieszkodliwe i ¿e nikt nie ma mi tego za z³e.Nigdy by mi siê nawet nie œni³ogroziæ komuœ zwolnieniem z pracy.- Ba!- Nie wierzy mi pan.- Wci¹¿ ten sam cichy g³os, wci¹¿ d³oñ na moim ramieniu.- Oczywiœcie, ¿e pani wierzê - odpar³em bez przekonania.I wówczas spojrza³emjej w oczy, co by³o grubym b³êdem i posuniêciem wielce ryzykownym, poniewa¿ tewielkie zielone oczy, co zauwa¿y³em po raz pierwszy, w przedziwny sposóbrozp³ywa³y siê i roztapia³y, powa¿nie utrudniaj¹c mê¿czyznom oddychanie.-Oczywiœcie, ¿e pani wierzê - powtórzy³em, tym razem z przekonaniem, które nawetmn¹ wstrz¹snê³o.- Proszê mi wybaczyæ grubiañskie maniery.Ale muszê siêœpieszyæ, panno Beresford.- Czy mogê pójœæ z panem?- Tak, do kroæset! -burkn¹³em poirytowany.Uda³o mi siê oderwaæ wzrok od jejoczu i z powrotem zacz¹æ oddychaæ.- Proszê ze mn¹, jeœli ma pani ochotê.W przedniej czêœci korytarza, tu¿ za wejœciem do apartamentu Cerdana, wpad³emna Carrerasa seniora.Pali³ cygaro, a na twarzy mia³ wyraz ukontentowania isatysfakcji, w³aœciwy wszystkim pasa¿erom, którzy w³aœnie mieli okazjê poznaækunszt Antoine'a.- A, tu pan jest, panie Carter - odezwa³ siê.- Zastanawia³em siê, dlaczego niewróci³ pan do sto³u.Czy coœ siê sta³o, jeœli wolno spytaæ? Przy wejœciu zebra³siê chyba z tuzin marynarzy.Myœla³em, ¿e regulamin zabrania.- Czekaj¹ na mnie.Benson - pan chyba jeszcze nie mia³ okazji go poznaæ, tonasz ochmistrz - zagin¹³.Na zewn¹trz czeka ekipa poszukiwawcza.- Zagin¹³? - Szare brwi powêdrowa³y w górê.- A có¿ siê.no, oczywiœcie niema pan pojêcia, co mu siê sta³o inaczej by pan nie organizowa³ poszukiwañ.Mo¿na w czymœ pomóc?Zawaha³em siê, pomyœla³em o pannie Beresford, która ju¿ siê w to wepchnê³a,uœwiadomi³em sobie, ¿e nie mam mo¿liwoœci powstrzymania niektórych czy nawetwszystkich pasa¿erów od w³¹czenia siê do akcji, gdyby tego chcieli, iodpar³em:- Dziêkujê, panie Carreras.Nie wygl¹da pan na cz³owieka, który móg³by coœprzegapiæ.- Jesteœmy z tej samej gliny, panie Carter.Pozostawi³em tê zagadkow¹ uwagê bez odpowiedzi i poœpieszy³em na zewn¹trz.Nocby³a bezchmurna, a niebo usiane niezliczonymi gwiazdami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]