[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ustaw - unieœ - oprzyj - hop - czas.Gdy widzê,¿e jestem spóŸniony, usi³ujê to nadrobiæ w ci¹gu ostatnich dziesiêciu minut.Przewracam siê z tego powodu o wiele czêœciej, lecz zmieœciæ siê w czasie tocholernie wa¿na sprawa.Tylko raz mi siê nie udaje - a¿ p³aczê z irytacji.Zegarek sta³ siê równie wa¿ny jak dobra noga.Tracê œwiadomoœæ up³ywu czasu, poka¿dym upadku le¿ê na wpó³ odrêtwia³y, przeczekuj¹c ból, ca³kowicie nieœwiadom,jak d³ugo to trwa.Spojrzenie na zegarek podrywa mnie do dzia³ania, zw³aszczakiedy stwierdzam, ¿e pad³em dobre piêæ minut temu, a nie przed trzydziestomasekundami, jak mi siê zdawa³o.Ogromne skalne bloki.Przyt³aczaj¹ce.Moreny s¹ równie pozbawione ¿ycia jaklodowiec.Wszêdzie ta sama szaroœæ, ponure kolory; b³oto, kamienie, brudnypiarg.Gdzie s¹ jakieœ owady? Ani œladu, nie ma te¿ ptaków.Tylko cisza.G³osunie s³ychaæ.O czym ja w³aœciwie myœlê, przecie¿ nie o ruchach.Roj¹ mi siê wg³owie tylko bzdury, jedna myœl g³upsza od drugiej.Piosenki, znowu.obrazy.Sk¹d one siê wziê³y na tych kamieniach? Miêdzy g³azami p³aty œniegu.Brudny, ze ¿wirem, ale da siê jeœæ.Robiê to bez przerwy.Woda, obsesja wody.Ból i woda.Oto mój œwiat.Poza tym nie ma nic.O, s³ychaæ ciurkanie! No to co? Który¿ to raz z rzêdu s³yszysz ten szmerp³yn¹cej wody? Le¿ê na brzuchu po kolejnym upadku i s³ucham jak szemrze.Przesuwam siê trochê w bok - s³ychaæ lepiej.Czujê, ¿e twarz wykrzywia miwilczy uœmiech: „To bêdzie du¿a sztuka”.Mówisz tak za ka¿dym razem, a potemznajdujesz w¹t³¹ stru¿kê wsi¹kaj¹c¹ w b³oto.Przesuwam siê jeszcze bardziej wprawo, w stronê rozwalonego g³azu.Tutaj! Ha, ha! A nie mówi³em! Cieniutkasrebrna nitka wije siê obok kamienia.Nie grubsza od sznurowad³a, ale wiêkszani¿ poprzednie.Podpe³zam bli¿ej i dok³adnie j¹ ogl¹dam.Muszê siê nad tymzastanowiæ.- Nie ruszaj tego! Mo¿e znowu wsi¹kn¹æ.- Wciskam palec w osad ¿wiru, wodawype³nia zag³êbienie i wyp³ywa na zewn¹trz.- Aha! Mam ciê!Ostro¿nie rozgarniam ¿wir, a¿ powstaje p³ytki do³ek wielkoœci spodka, w œrodkub³yszczy woda.Pochylam siê, dotykam nosem powierzchni i zaczynam chciwie ssaæprzez stulone wargi.Pó³ ³yka wody z piaskiem.P³uczê ni¹ usta, czuj¹c jakrozkleja mi podniebienie.W ten sposób chyba lepiej wch³onê wodê ni¿ gdybym j¹po prostu po³kn¹³.Nie ca³kiem to m¹dre, ale tak robiê.Spodek nape³nia siêpowoli.Gdy jest w po³owie pe³ny znowu zaczynam ssaæ.Wci¹gam do ust za du¿o b³ota.Piasek utkwi³ mi w gardle.D³awi¹c siê i kaszl¹c,wykrztusi³em cenny p³yn i zniszczy³em mój do³ek.Formujê go na nowo, lecz niechce siê nape³niæ; kopiê g³êbiej - wci¹¿ sucho.Woda wsi¹k³a.Nie ciekawi mnie,gdzie siê podzia³a.Nie bêdzie jej, a¿ do nastêpnego razu.Wzywa mnie g³os,podnoszê siê chwiejnie.Jest bezchmurne popo³udnie.W nocy nie bêdzie œnie¿ycy.Niebo pozostanieczyste, wygwie¿d¿one, ale przez to zrobi siê zimno.Szukam przed sob¹ wzrokiempunktu orientacyjnego.Co jest.Tak, poznajê to miejsce.Piêtnaœcie metrówdalej morena opada stromym uskokiem, pod spodem sterczy lodowa œcianka.Tuw³aœnie, po przejœciu lodowej bariery, rozstaliœmy siê z Richardem podchodz¹cpod œcianê.Do tej pory trzyma³em siê prawego skraju moren, gdzie z³omiska s¹mniej chaotyczne, ale w tym miejscu strome, wyg³adzone przez wodê skalne p³ytywcinaj¹ siê w lodowiec urwistymi œcianami.Teraz sobie przypominam: dwadzieœciapiêæ metrów pokrytego b³otem, szklistego lodu.Wspinaliœmy siê têdy zakosami,ostro¿nie obchodz¹c wielkie, wytopione z lodu bloki, wisz¹ce w nietrwa³ejrównowadze.Wiêc dotar³em a¿ tutaj.No, proszê! Przecie¿ to ostatniaprzeszkoda, na której mogê siê zabiæ.Potem bêdê mia³ przed sob¹ tylkoczo³ganie.Nie zagro¿¹ mi wiêcej ¿adne œcianki ani szczeliny.Wyznaczam sobieczas i kuœtykam na krawêdŸ uskoku.Siadam, obmyœlaj¹c najlepszy sposób schodzenia.Zsuwaæ siê na siedzeniu twarz¹do przodu, czy zje¿d¿aæ le¿¹c na brzuchu i hamuj¹c czekanem? Szkoda, ¿ezostawi³em raki.Nawet jeden robi³by ró¿nicê.Zrobiê dupozjazd.Przynajmniejbêdê widzia³ dok¹d jadê.Od po³owy œcianki roœnie mój optymizm.Idzie jak z p³atka.By³o siê czego baæ?Przecie¿ - Jeb!.Oto masz odpowiedŸ.Puœci³ kamieñ, którego siê trzyma³em,obróci³o mnie i zaczynam siê obsuwaæ, coraz szybciej.Wczepiam palce w ob³oconylód, próbujê siê chwytaæ tkwi¹cych w nim kamieni.Przekrêcam siê na brzuch, wrozpaczliwej próbie hamowania przyciskam nawet podbródek do lodu, bêbniê po nimg³ow¹.Stop! Zatrzyma³em siê, gdy lewy but zahaczy³ o kamieñ.Ca³y siêtrzêsê.Kuœtykam przed siebie przez z³omiska pod lodowymi uskokami.Parokrotnie ogl¹damsiê wstecz - malej¹, coraz bardziej odleg³e.Jakbym zatrzasn¹³ drzwi zabezcielesnym, acz z³owrogim towarzyszem d³ugiej podró¿y.Te lodowe bariery tobrama gór.Mogê teraz patrzeæ na nie z uœmiechem.Wygra³em jak¹œ bitwê, gdzieœw œrodku czujê to bardzo mocno.Zosta³a rutyna ruchów, ból i woda.Czy dziœ damradê dojœæ do Uliczki Bomb? To dopiero by³by powód do radoœci! Jak d³ugo tuszliœmy? Dwadzieœcia minut? Nie powinno byæ specjalnie ciê¿ko.I to by³ mój b³¹d.Przesta³em wyznaczaæ sobie punkty, myœl¹c tylko o Uliczce isrebrnych strugach sp³ywaj¹cych jej œcianami.Zapada zmrok, a ja nie mampojêcia ile jeszcze do niej zosta³o.Jak daleko siê doczo³ga³em? W ogóle niepatrzê na zegarek, a kiedy padam, otêpiaj¹ce zmêczenie ogarnia mnie bez reszty.Le¿ê, boli makabrycznie.ktoœ opowiada bez koñca.obrazy, sny na jawie, wrzeczywistym œwiecie, melodie w rytm bicia serca.Li¿ê b³oto, szukam wody.Ca³e godziny straci³em na ja³owe majaczenia.Zataczam siê na oœlep w ciemnoœci,byle do Uliczki.G³os mówi, ¿e trzeba spaæ, wypocz¹æ, nie myœleæ teraz oniej.Wyjmujê z plecaka czo³Ã³wkê i wlokê siê, dopóki jeszcze œwieci.Nie maksiê¿yca.Na niebie mozaika gwiazd; rzucaj¹ na moreny s³aby blask.Dziesi¹ta.Potykam siê i zwalam ciê¿ko na kamienie.Od czasu gdy trzy godzinytemu wysiad³a latarka, przewracam siê prawie co krok.Nie ³udŸ siê, przez tenczas na pewno nie zrobi³eœ wiêcej ni¿ kilkaset metrów.Nie umiem siêpodnieœæ, nie dam rady.Jestem zajechany, tak, to jest przyczyna.Dobra, g³osma racjê.Wyci¹gam œpiwór.Jeszcze tylko wsun¹æ siê do niego.12Czas nagliPrzerzuci³em œpiwór przez dach namiotu i poszed³em w cieñ pod kuchenn¹ ska³ê.Wczorajsze skrajne zmêczenie w³aœciwie odesz³o.Jedynie sczernia³e koniuszkipalców œwiadczy³y o tym, co siê sta³o.Zd¹¿y³em zapomnieæ o odmro¿eniach, tote¿by³em zaskoczony nie mog¹c sobie poradziæ z kluczykiem od maszynki benzynowej.Richard wyj¹³ mi go z rêki i uruchomi³ palnik.W milczeniu przygotowywa³œniadanie.Wyczuwa³em, o co mu chodzi, ale wola³em o tym nie mówiæ.Wczorajwieczorem zagada³ coœ o powrocie do Limy.Nic nas w obozie nie trzyma³o, a onmusia³ w ci¹gu najbli¿szych piêciu dni przed³u¿yæ wizê.Odpar³em, ¿e potrzebujêjeszcze odpoczynku, ¿eby wróciæ do si³.To by³o prawd¹ wczoraj, ale nie teraz.W pe³ni przyszed³em ju¿ do siebie.Œwiadczy³ o tym mój wilczy apetyt i Richardz pewnoœci¹ zauwa¿y³ poprawê.Nie os³ab³o natomiast uczucie goryczy.Mia³em nadziejê, ¿e opuszczaj¹c tomiejsce uwolniê siê od ciê¿aru bezlitosnych oskar¿eñ, a ruch i zgie³k Limyzabij¹ ciszê, która przygniata³a mnie za ka¿dym razem, gdy zostawa³em sam wobozie.W g³êbi duszy wiedzia³em, ¿e trzeba schodziæ, ale nie potrafi³em siêprze³amaæ.Góry mnie niewoli³y.Coœ powstrzymywa³o przed odejœciem.Nieobawia³em siê powrotu i konfrontacji
[ Pobierz całość w formacie PDF ]