[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wpowietrzu pe³no œniegu.Paniczny skurcz ¿o³¹dka - œwie¿y opad i wiatr zasypi¹œlady! G³os ostrzega, ¿e zgubiê drogê, ¿e bez œladów nie przedrê siê przezszczeliny.Popêdza mnie i przynagla, tymczasem ja bojê siê tylko tego, ¿estracê ten jedyny znak ¿ycia w pustce górskiego amfiteatru.Posuwa³em siê dot¹dtropem Simona, zadowolony, jakby mnie tylko trochê wyprzedza³, jakbym nie by³sam.Teraz wbijam gor¹czkowo rêce w œnieg i mru¿ê oczy wypatruj¹c znikaj¹cychœladów.Raptownie siê œciemnia; idzie noc, wzmaga siê wichura.Nie bêdê traci³ czasu narozgrzewanie r¹k.Dopóki jeszcze coœ widaæ, pe³znê najszybciej jak potrafiêwzd³u¿ na wpó³ zasypanych do³ków.Ciemno.Le¿ê pokonany, twarz¹ w œniegu.Rozgrza³o mnie to czo³ganie, móg³bym tak zostaæ, wiatr sypie œniegiem, a wogóle nie czujê zimna.Spaæ.Nie bêdê siê dalej wlók³, nie mam ochoty.Przecie¿jest dobrze, mogê spaæ na œniegu.Burza mnie przysypie, bêdzie mi ciep³o jakpsu husky.Tylko ten wiatr, wci¹¿ budzi.Mam siê ruszyæ?.Nie œpij, nieœpij, nie tutaj.Rusz siê, poszukaj stoku i wykop jamê.No, nie œpij.To g³os?Nie chcê tego s³uchaæ, gdzie s¹ inne g³osy, dlaczego zamilk³y.Chyba œniê najawie, przecie¿ s³yszê wyraŸnie, przestañ mnie popêdzaæ.Jak d³ugo siê wlok³em w tym œniegu, gdzie ja w³aœciwie jestem? Na lodowcu,wœród szczelin? To mrok i zamieæ tak mnie sko³owa³y.Czo³gam siê na oœlep.Przez szum wiatru przebija odleg³y huk.Leci na mnie deszcz bry³ek lodu.Lawina, albo obryw seraków ze œciany Yerupaja.Chyba oberwa³em resztkami,przeszed³ po mnie tylko s³aby podmuch.Wraca œwist wiatru, zapominam o lawinie.Niebezpieczeñstwo? Tutaj? Nigdy bym nie pomyœla³.Zaczynam siê nagle staczaæ, spadam.Nie mogê w ciemnoœci dostrzec, po czym sunêcoraz szybciej.Stop.Odwracam siê twarz¹ w stronê, z której zlecia³em.Nadsob¹ mam œnie¿ny garb - têdy z powrotem do góry! Wymacujê drogê rêkami, wbijamprzyrz¹dy, by zyskaæ jakieœ punkty zaczepienia - podskakujê - wyjê z bólu.Toskurwia³e kolano.Bez si³, otumaniony cierpieniem, wygrzebujê w œniegu jamê.Ryj¹c g³êbiej, muszêsiê obróciæ, a siêgaj¹c na boki, przesuwam cia³o - wykrêca mi kolano nawszystkie strony.Co za mêki.Wreszcie mam jak¹œ os³onê przed wiatrem.O, wracaj¹ g³osy.I obrazy.tyletego, widzê wszystko naraz; przelatuj¹, roj¹ siê zupe³nie bez sensu.Chybadrzema³em, trzeba siê poderwaæ, sprê¿yæ.Dobrze siê kopie w rytm melodii.Coto s³ychaæ, g³osy? Pewnie znowu przysn¹³em.Szperam zdrewnia³ymi d³oñmi w plecaku, szukam czo³Ã³wki.Jest œpiwór, w nimlatarka.W md³ym, zdychaj¹cym œwietle widaæ, ¿e jama jest za krótka, ¿ebym siêmóg³ wyci¹gn¹æ.Wszystko jedno, nie bêdê dalej kopa³, jestem wykoñczony.Pochylam siê w przód, by zdj¹æ raki - przygniecione kolano odpowiada bólem niedo wytrzymania.Jêczê i stêkam w z³oœci, bo sko³owacia³e palce gmeraj¹ bezskutku przy zatrzasku na piêcie.Nie mogê go uchwyciæ na tyle mocno, by zwolniæsprê¿ynê i zsun¹æ rak z buta.Zgiêty wpó³, muszê uwa¿aæ, aby nie przebiæ g³ow¹dachu jamy, ³zy bólu i bezsilnej wœciek³oœci ciekn¹ mi po twarzy.Przestajêszarpaæ siê z klamr¹.Co zrobiæ.Zaraz, przecie¿ mam czekan! U¿ywam go jakodŸwigni, oba zatrzaski odskakuj¹ lekko.Z ulg¹ opadam na plecy, ¿eby odpocz¹æ.Znów przysypiam.Godziny mijaj¹, zanim karimat le¿y roz³o¿ony i mogê naci¹gn¹æna siebie œpiwór.Ale jak wsun¹æ do niego z³aman¹ nogê, ¿eby nie zemdleæ przytym z bólu? But zahacza o wilgotny materia³, szarpie stawem.W mózgu zapalaj¹siê ogniste zygzaki.Wci¹gam do œrodka ten ciê¿ki, martwy kloc.Wœciec siêmo¿na, jak z nieznoœnym dzieckiem - ja mówiê, a ono uparcie odmawia!W jamie nie s³ychaæ szalej¹cej burzy.Czasem wiatr szarpie wystaj¹cy nazewn¹trz koniec œpiwora, potem i to ustaje, œnieg przykry³ mi nogi, zasypa³wylot jamy.Sprawdzam czas.Wpó³ do jedenastej.Powinienem spaæ, wiem, ¿e mogêsobie na to spokojnie pozwoliæ - jestem bezpieczny - a jednak czujê siêzupe³nie rozbudzony.Ciemnoœæ, wracaj¹ wspomnienia ze szczeliny.nie, napewno nie usnê.Kolano pulsuje niemi³osiernie.Czy nie odmro¿ê sobie stóp? Albopalców? Jeœli zasnê, mogê siê wiêcej nie obudziæ.Trzymam oczy szerokootwarte.Nic nie widaæ.Przecie¿ nie mam siê czego baæ, takie myœli to przez têciemnoœæ; st¹d ten strach.Na zewn¹trz piek³o, ale tu.bojê siê jakdziecko, bez powodu.Obudzi³em siê póŸno.S³oñce grza³o przez p³Ã³tno namiotu i w œpiworze by³o minieznoœnie gor¹co.Le¿a³em bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w kopulasty dach.Wierzyæ siê nie chce, ¿e wczoraj o tej porze b³¹dzi³em niepewnie wœród szczelinu koñca lodowca.Joe nie ¿y³ od trzydziestu szeœciu godzin.Mia³em wra¿enie,jakby przepad³ przed wieloma tygodniami, a przecie¿ wyruszyliœmy w œcianêzaledwie tydzieñ temu.W œrodku j¹trzy³ nie daj¹cy siê niczym zape³niæ pustyból.Z czasem przejdzie.Ju¿ teraz nie umia³em przywo³aæ z pamiêci wyraŸnegoobrazu Joe.Dziwne, ale nawet jego twarz by³a mglistym wspomnieniem.No, wiêc znim ju¿ koniec - nie mog³em nic zrobiæ, by to odmieniæ.Gmeraj¹c palcami jakko³ki zwolni³em zacisk sznurka, skopa³em z siebie œpiwór i wyszed³em na s³oñce.By³em g³odny.Przy kuchennej skale Richard zajêty by³ rozpalaniem maszynki benzynowej.Podniós³ na mnie wzrok i siê uœmiechn¹³.Dzieñ by³ piêkny, jeden z tych, którewprawiaj¹ ciê w dobry, rzeœki nastrój.Zszed³em do ³o¿yska rzeki i wysika³emsiê na kamieñ.Wprost przede mn¹ piêtrzy³a siê imponuj¹co piêkna Sarapo, ale tomiejsce ju¿ mnie nudzi³o, przesta³y interesowaæ piêkne widoki.Nie by³o tu poco d³u¿ej tkwiæ.To ja³owe, martwe pustkowie -nienawidzi³em go za jegookrucieñstwo, i za to, do czego mnie zmusi³o.Zadawa³em sobie pytanie, czypope³ni³em morderstwo.Wróci³em do Richarda i kucn¹³em przy nim, ponury i przybity.Poda³ mi bez s³owakubek herbaty i miskê p³atków na mleku.Jad³em szybko, prawie nie czuj¹c smaku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]