[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Siedzia tak, wstrzymujc oddech ispogldajc na biae budynki skpane w blasku ksiyców, od wieków stojcepustk.Doskonae, idealne budowle.Zrujnowane? - owszem, ale mimo wszystkodoskonae.Wczy silnik, przejecha kolejn mil, po czym zatrzyma si ponownie.Wysiad z ciarówki, niosc w rku pudeko z prowiantem, i wspi si naniewielki skalny cypel, z którego roztacza si widok na zasypane pyem miasto.Otworzy termos i nala sobie kubek kawy.Niedaleko przemkn nocny ptak.Tomasczu si wspaniale.Ogarn go niezwyky spokój.Jakie pi minut póniej jego uszu dobieg cichy dwik.Daleko wród wzgórz,w miejscu, gdzie staroytna droga skrcaa gwatownie, co si poruszyo,rozbyso sabe wiateko, a potem zamrucza silnik.Tomas odwróci si powoli z kubkiem kawy w rce.I nagle zza wzgórz wyonio si co dziwnego.To bya maszyna, jaskrawozielony owad, przecinajcy delikatnie chodne nocnepowietrze; olbrzymia modliszka o ciele wysadzanym setkami zielonych diamentów,mrugajcych w blasku gwiazd.Osadzone pomidzy nimi czerwone klejnoty lniyniczym fasetkowe oczy.Sze nóg uderzao o pradawny szlak z odgosemprzypominajcym szum deszczu w oddali.Siedzcy z tyu machiny Marsjanin ooczach z pynnego zota popatrzy na To-masa, jakby spoglda w gb mrocznejstudni.Tomas uniós do w odruchowym powitaniu, lecz jego usta nie poruszyy si, byto bowiem prawdziwy Marsjanin.Jednake Tomas pywa w bkitnych rzekachZiemi, nie dbajc o stojcych na brzegu nieznajomych; jada w obcych domach zobcymi ludmi i zawsze jego jedyn broni pozostawa umiech.Nie nosi ze sobpistoletu, i teraz take nie czu jego braku, cho ogarn go lekki strach.Rce Marsjanina te byy puste.Przez dug chwil patrzyli na siebie poprzezmrok.To Tomas uczyni pierwszy ruch.- Witaj! - zawoa.- Witaj! - odkrzykn Marsjanin w swym wasnym jzyku.Nie zrozumieli sinawzajem.- Czy powiedziae: witaj"? - spytali obydwaj.- Co mówisz? - dodali, kady w swojej mowie.Skrzywili si.- Kim jeste? - spyta Tomas po angielsku.- Co tu robisz? - Wargi nieznajomego poruszyy si, formujc marsjaskie sowa.- Dokd zmierzasz? - dodali oszoomieni.-Jestem Tomas Gomez.-Jestem Muhe Ca.aden z nich nie zrozumia, jednake powtarzajc swe imiona, uderzyli si wpiersi i wreszcie pojli, o co chodzi.Nagle Marsjanin wybuchn miechem.- Zaczekaj! - Tomas poczu, jak co siga jego gowy, cho nie dotkna goniczyja rka.- Prosz! - rzeki Marsjanin po angielsku.- Tak lepiej.-Ju zdoae nauczy si mojego jzyka? Tak szybko?- To nic wielkiego.Patrzyli po sobie, zakopotani nag cisz.Ich wzrok powdrowa ku parujcejkawie Tomasa.- Co nowego? - spyta Marsjanin, mierzc wzrokiem swego rozmówc i kaw.Bymoe mia na myli i kaw, i jego.- Chciaby spróbowa? - zaproponowa Tomas.- Chtnie.Marsjanin zsun si ze swej machiny.Tomas wycign drugi kubek, napeni go parujc kaw i poda obcemu.Ich rce zetkny si i jak mga przenikny nawzajem.- Chryste Panie! - wykrzykn Tomas, upuszczajc kubek.- Bogowie! - rzuci Marsjanin w swym wasnym jzyku.- Widziae, co si stao? - szepnli obydwaj.Ogarn ich lodowaty lk.Marsjanin schyli si, aby dotkn kubka, jednake jego palce przeniknyskorup.-Jezu! - westchn Tomas.- Istotnie.- Marsjanin spróbowa ponownie.Bez powodzenia.Wyprostowa si izastanowi przez moment, po czym wyj zza pasa nó.- Hej! - krzykn Tomas.- le mnie zrozumiae! ap go! - krzykn Marsjanin i cisn sztylet.Tomaszoy donie, jednake nó przenikn jego ciao i uderzy o ziemi.Tomassign po niego, nie zdoa go jednak dotkn i odskoczy, wstrzsanydreszczem.Spojrza na Marsjanina, stojcego na tle nieba.- Gwiazdy - rzek.- Gwiazdy - powtórzy Marsjanin, patrzc na Tomasa.Ostre biae gwiazdy przewiecay przez ciao Marsjanina i pyway w nim niczymiskierki, uwizione w cienkiej wietlistej bonie galaretowatej meduzy.Fioletowe gwiezdne oczy migotay w jego brzuchu i piersi, niczym klejnotypony w jego przegubach.- Widz skro ciebie - powiedzia Tomas.- A ja skro ciebie - odpar Marsjanin, cofajc si o krok.Tomas pomaca sweciao i czujc jego ciepo, uspokoi si.To ja jestem prawdziwy - pomyla.Marsjanin dotkn swego nosa i ust.- Mam ciao - rzek pógosem.- yj.Tomas wpatrywa si w niego.- A jeli ja istniej naprawd, ty musisz by martwy.- Nie, ty!- Duch!- Zjawa!Wskazywali si nawzajem, a wiato gwiazd pono w ich doniach niczymsztylety, sople i wietliki.A potem znów zaczli bada wasne koczyny i kadystwierdza, e jest gorcy, materialny, podniecony, oszoomiony, zachwycony.Aten drugi? O tak, ten drugi naprzeciw niego to tylko nierzeczywista zjawa,widmowy pryzmat, skupiajcy blask odlegych wiatów.Jestem pijany - pomyla Tomas.- Na pewno nie wspomn jutro nikomu o tymspotkaniu.Stali tam na staroytnej drodze, aden z nich si nie rusza.- Skd przybywasz? - spyta w kocu Marsjanin.- Z Ziemi?- Gdzie to jest?- Tam.- Tomas skin gow w stron nieba.- Kiedy?- Wyldowalimy ponad rok temu.Pamitasz?-Nie.- A wy wszyscy bylicie martwi.No, prawie wszyscy.Jestecie dzi rzadkoci,wiedziae o tym?- To nieprawda.- Owszem.Widziaem wasze ciaa.Czarne trupy w sypialniach, we wszystkichdomach, bez ycia.Tysice.- To mieszne.My yjemy.- Moe o tym nie wiesz, ale najechano na was.Musiae uciec.- Nie uciekem; nie byo przed czym.O czym ty mówisz? W tej chwili wybieramsi wanie na festyn nad kanaem u stóp gór Eniall.Byem tam zeszej nocy.Nie widzisz miasta? - Marsjanin wskaza rk.Tomas pody wzrokiem za jego gestem i ujrza ruiny.- Ale to miasto jest martwe od tysicy lat.Marsjanin wybuchn miechem.- Martwe? Spaem tam wczoraj.- A ja byem tam dzi, tydzie temu i jeszcze tydzie wczeniej.To kupa gruzu.Widzisz strzaskane kolumny?- Strzaskane? Owszem, widz wyranie.Ksiyce wiec tak jasno, a kolumny snietknite.- Ulice zaciela py - rzuci Tomas.- S czyste!- Kanay stoj puste.- Pynie w nich lawendowe wino!- Miasto jest martwe.- yje! - protestowa Marsjanin, zamiewajc si coraz goniej.- Och, jakesi mylisz! Nie widzisz weselnych wiate? S tam pikne odzie, smuke niczymkobiety, pikne kobiety, smuke jak odzie, kobiety barwy piasku, z ognistymikwiatami w doniach.Widz je, malekie, biegajce po ulicach.Tam waniezmierzam, na festyn.Przez ca noc bdziemy eglowa po kanaach, piewa,pi, kocha si.Nie widzisz tego?- Przyjacielu, to miasto jest martwe jak zasuszona jaszczurka.Spytajkogokolwiek z naszej grupy.Ja sam jad dzi do Zielonego Miasta; to nowakolonia, zbudowana niedawno w pobliu traktu Illinois.Co ci si pomieszao.Sprowadzilimy tu milion stóp desek z dobrego oregoskiego drewna i partuzinów ton gwodzi z porzdnej stali, i zbudowalimy z nich dwie liczniutkiewioski, lepszych z pewnoci nie widziae.Dzi wanie oblewamy jedn z nich.Z Ziemi przybdzie par rakiet, przywoc z sob nasze ony i narzeczone.Bdte tace, whisky.Twarz Marsjanina zdradzaa niepokój.- Twierdzisz, e jedziesz w tym kierunku?- Tam stoj rakiety.- Tomas podprowadzi go do krawdzi zbocza i wskaza wdó.- Widzisz?-Nie.- Do diaba, przecie s! Te dugie srebrne przedmioty.-Nie.Nagle Tomas wybuchn miechem.-Jeste lepy.- Bynajmniej.To ty nic nie dostrzegasz.- Ale przecie widzisz nowe miasto, prawda?-Jedynie ocean.Niedawno zacz si odpyw.- Przyjacielu, ta woda wyparowaa czterdzieci wieków term- To ju naprawd przesada.- Nie, to prawda, mówi ci [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl