[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ostrożnie zanurzywszy pióro wiosła, odepchnąłem się raz jeszcze od ukształtowanego jak półka brzegu.Serafina siedziała otulona w pelerynę i nieruchoma; Tomas Castro na dziobie nie wydawał głosu.Nie słyszałem nawet jego oddechu.Wszystko pozostawiono mnie.Łódka, otrzymawszy świeży impuls, plusnęła cicho, i w jednej chwili w miejsce radosnego uniesienia uczułem wszystkie mąki najbardziej szarpiącego niepokoju.Pchnąłem raz jeszcze, po czym straciłem grunt.Powodzenie zależało od mojej zaradności, sprawności i odwagi.A jakież to powodzenie? Na najbliższą metę oznaczało ono wydostanie się z zatoki na pełne morze na łódce długości dwunastu stóp, zagrabionej przed laty jakiemuś statkowi przez piratów z Rio Medio, o ile ta nędzna gromada obskurnych i obdartych antylskich wyrzutków zasługiwała na tak romantyczne miano.Byli to raczej po prostu morscy złodzieje.Już bark porosłej lasem góry rysował się głęboką czernią na jaśniejszym — za nami — niebie.Za chwilę wzejść miał księżyc.Ogromny niepokój ścisnął mi serce jak w kleszczach.Cichość ciemnego wybrzeża uderzyła mnie jako coś nienaturalnego.Wyobraziłem sobie, jak rozerwie ją wrzask nagiego odkrycia, i myśl o tym przyprawiła mnie o wzruszenie większe niż to, jakie — pochlebiam sobie — wywołać mogła sama rzeczywistość.Niezwykła cisza, wśród której przez otwarte portale ołtarz katedry sam jeden rzucał tysiące blasków na zatokę, gwałtownie wdzierała mi się do serca niby nagły przypływ męki.Tych dwoje na łódce ze mną również zachowywało ciszę.Nie mogłem znieść tego dłużej.— Serafino — rzekłem półgłosem, na co usłyszałem stłumiony szloch.— Czas zabrać się do wioseł, seńor — szepnął raptem Castro, jak gdyby w tej dopiero chwili obudził się ze snu, w jaki zapadł zaraz po wgramoleniu się na dziób łodzi.— Opary na środku zatoki ukryją nas, kiedy księżyc wstanie.Był czas — jeśli mieliśmy uciec.Uciec dokąd? Na pełne morze? Z tą cichą, bolejącą dziewczyną u mego boku? Na tej marnej skorupce, nie mając możliwości schronienia się gdziekolwiek? Nie było się wprawdzie czego wahać; nie można było jej pozostawić na łasce O’Briena.Zdało mi się, jak bym dopiero teraz zrozumiał, jaki świat jest wielki — jak niebezpieczny, jak niepewny.A wyboru nie było.Cofnąć się było nie sposób.Gdybym wówczas był wiedział, co nas czeka, może z samej litości zawiodłaby mnie całkiem odwaga.Nagle ujrzałem, jak księżyc zapala — niby pożar lasu — łunę na czarnym zboczu góry.Jeszcze chwila, a zaleje światłem zatokę; a szkuner zakotwiczony u brzegu na wprost Casa Riego odległy był nie więcej niż o osiemdziesiąt jardów.Bez plusku zanurzyłem wiosła.Castro wiosłował swoją jedyną ręką.Opary unoszące się z nizin nigdy nie wypełniały całej zatoki; widziałem je teraz, zalegające przesmyk w świetle księżyca niby srebrzystobiała, widmowa zapora.Wpłynęliśmy w nie i natychmiast przestaliśmy być widoczni z brzegu.Castro, wiosłując szybkimi ruchami, odwrócił głowę i pomrukiem zwrócił moją uwagę na czerwone światło, niewyraźnie przeświecające przez mgłę.Ognisko płonęło na niskim cyplu, gdzie Nichols — marynarz rodem z Nowej Szkocji — umieścił niegdyś baterię, która taką klęskę zadała łodziom admirała Rowleya.Był to tylko ziemny szańczyk i część dział od tej pory usunięto.Jednakże ognisko ostrzegało nas, że są na cyplu jacyś ludzie.Na chwilę przestaliśmy wiosłować i Castro objaśnił mnie, że ognisko rozpalano zawsze, gdy były na morzu jakieś łodzie tych złodziei.Ognia pilnuje zapewne trzech czy czterech ludzi.Tej nocy wyruszył na morze Manuel–del–Popolo ze sporą liczbą łodzi, by czyhać na statek, którego, zbliżanie się obserwowano od południa.Teraz statek unieruchomiony był przez ciszą.Może już go plądrują.Fakt ten sprzyjał dotąd naszej ucieczce.Nikt tego wieczoru nie wałęsał się po brzegu.Od czasu oblężenia Casa Riego Castro żył wśród oblegających, korzystając nadal z prestiżu osobistości wyższego rzędu, caballera zaprawionego w wojaczce i dyplomacji.Nikt nie wiedział, na ile ten zażywny, ponury człowieczek cieszy się zaufaniem jueza CBriena; nie ulegało przy tym wątpliwości, że jest dobrym katolikiem.Był to bardzo poważny, bardzo milczący caballero.W rzeczywistości serce miał złamane śmiercią Carlosa i wszystko mu było jedno, co się z nim stanie.Postępowaniem jego powodowała pogarda i nienawiść dla ludności Rio Medio raczej niż jakieś przyjazne uczucie dla mojej osoby.Tego wieczoru stronnicy Dominga pilnowali Casa Riego, podczas gdy Manuel (jako lepiej znający się na morzu) zabrał większość swoich osobistych przyjaciół i wszystkie większe, zdatne do użytku łodzie, by „odwalić kawałek roboty na zewnątrz”, jak to nazywali, na unieruchomionym statku.Ułatwiło to wykonanie planu Castra, a także tłumaczyło szczupłość naszej łodzi — jedynej z pozostawionych na brzegu rupieci, która nie przeciekała na wszystkich szwach.Nie znaczyło to wcale, by była szczelna.Słyszałem, jak woda przelewa się po dnie, i pamiętam, że troska o to, by nogi Serafiny pozostały suche, mieszała się we mnie z poważnymi obawami o całe nasze przedsięwzięcie.Ciągnęliśmy dotąd bez wielkiego wysiłku.Czerwone światło ogniska na cyplu rosło, podczas gdy słabnący blask świateł wielkiego ołtarza katedry przeszywał mgłę pomarańczowym promieniem.— Trzeba by wybrać wodą z tej łodzi — zauważyłem szeptem.Castro odłożył wiosło i przesunął się ku środkowej ławce.Widać, jak dobrze przygotowani byliśmy do ucieczki, skoro w łódce nie było nawet połówki skorupy orzecha kokosowego.Gliniany dzban o pojemności galona, zatkany garścią trawy, zawierał cały nasz zapas słodkiej wody.Castro odsunął go i, pochylając się nisko, próbował czerpać swoim dużym, miękkim kapeluszem.Sądzę, że okazało się to niemożliwe, gdyż nagle zerwał z nogi trzewik o kwadratowym nosie, spięty stalową sprzączką.Użył go jako czerpaka, klnąc tę konieczność, ale bardzo cicho — z szacunku dla Serafiny.Stojąc obok niej na rufie, w dalszym ciągu wiosłowałem łagodnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]