[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A potem z³oœæ wypiera³a z niego têsknotê, zmusza³a do nastêpnych ci¹gn¹cych siêw nieskoñczonoœæ godzin pracy, nadzorowania, spierania i poprawiania.Wspó³pracowa³ teraz nie tylko w laboratoriach z najwybitniejszymi uczonymi,lecz tak¿e w stoczniach z in¿ynierami i konstruktorami.Zacz¹³ dostrzegaæ, ¿ema z nimi równie wiele wspólnego, co ze sw¹ klas¹, a czêsto lepiej siêrozumiej¹.Zdobycie ich zaufania i lojalnoœci podwoi³o wyraŸnie skutki jegogrzecznych sugestii i samotnych przeróbek danych przekazywanych Technikom,którzy nadzorowali ich pracê.Jednak¿e owo pewne bratanie siê z ni¿szymi klasami wywo³a³o gniew i niepokójniektórych krêgów, zw³aszcza politycznych.A¿ za dobrze uœwiadamia³ sobie, ¿enie uniknie ura¿ania równych sobie, zw³aszcza przy przesz³oœci, która nigdy niezosta³a ca³kowicie zapomniana, choæ przez grzecznoœæ pomijana przez rz¹dz¹cychna Kharemough dobrze urodzonych.Pragn¹³ jak najszybciej powróciæ na Tiamat –bo tam w³aœnie pragnê³a dostaæ siê elita, znów zdobyæ wodê ¿ycia.A on nietylko chcia³ byæ tam pierwszy, lecz tak¿e zdobyæ tu takie wp³ywy polityczne, bymieæ coœ do powiedzenia o losie, jaki chc¹ zgotowaæ tej planecie,zamieszkuj¹cym j¹ ludziom.jej Królowej.Takie wp³ywy, by pomóc jejzlikwidowaæ wyzysk.Jeœli mu siê nie uda, oka¿e siê, i¿ ca³e ¿ycie trudzi³ siêtylko po to, by j¹ zdradziæ.Odwróci³ siê od okna, od nik³ych gwiazd, które zaczê³y siê przebijaæ przezœwietlne zas³ony ciemniej¹cego nieba.I tak nie dostrzeg³by miêdzy nimipodwójnego s³oñca Tiamat – by³o niesamowicie daleko, na drugim koñcu jednego zprzypadkowych kana³Ã³w przez czasoprzestrzeñ, jakie wybiega³y z Czarnych Wrót.Hegemonia tworzy³a w³aœciwie imperium bardziej czasowe ni¿ przestrzenne –obejmowa³a planety mo¿liwe do osi¹gniêcia przez Wrota w rozs¹dnym czasiepodró¿y, lecz zupe³nie nie zwi¹zane ze sob¹ odleg³oœciami w przestrzenifizycznej.Ale to tak¿e ulegnie zmianie.Powinien ju¿ siê przebraæ, myœla³ leniwie, bo inaczej zakoñczy siê przyjêcietrwaj¹ce za podwójnymi, nieskalanymi drzwiami ze srebrzystego drewna, zaœ BZGundhalinu, goœæ honorowy, nie zaszczyci go obecnoœci¹.Jest tu, by ³agodziæurazy, oczarowywaæ i rozbrajaæ, przymilaæ siê i manipulowaæ, jak tylko potrafi– a dziêki latom gimnastyki biurokratycznej na Czwórce potrafi to wcale dobrze.Zna³ podzia³y spo³eczne, wiedzia³, jak siê przypochlebiaæ, a teraz, gdy postêpyprzy budowie nowych okrêtów gwiezdnych by³y zadowalaj¹ce, szybkoœæ, z jak¹zdobywa³ wp³ywy polityczne, ogranicza³a tylko zdolnoœæ jego ¿o³¹dka dopoch³aniania wykwintnych dañ i w³asna hipokryzja.To by³o najznakomitszespoœród jego intymnych i wielkich przyjêæ na planecie – najbogatsi nadalwyprawiali je w swych domach – jak równie¿ w osiedlach kr¹¿¹cych na orbicie.Przy ich aran¿owaniu korzysta³ zarówno z dawnych wiêzi rodzinnych, a wiêkszoœækrewnych na wyœcigi stara³a siê teraz odnowiæ znajomoœæ z nim, jak i nowychkontaktów zdobytych dziêki Przegl¹dowi.To dopiero pocz¹tek.To pewnie dlatego tak trudno mu przezwyciê¿yæ opory i zrobiæ pierwszy ruch,przejœæ do osobistej ³azienki, w której troskliwi gospodarze przygotowali dlañnowy mundur, wyposa¿ony we wszystkie nale¿ne mu naszywki honorowe, medale,oznaczenia, epolety i stopnie, ³¹cznie z herbem rodowym, którego nie widzia³,odk¹d opuœci³ dom.W³aœciwie nie mia³ prawa nosiæ go dzisiaj, poniewa¿ nie by³najstarszy ze swego pokolenia.Ale najbardziej zatwardziali Technicy – a nanich w³aœnie musia³ wywrzeæ dobre wra¿enie – nade wszystko cenili sobieurodzenie, zaœ herb przypomni im, ¿e jego ród jest nieskazitelny.Minê³o wiele czasu, odk¹d widzia³ to god³o, tyle samo, co od chwili gdyzajmowa³a siê nim s³u¿ba, elektroniczna i inna, a nie mia³ jeszcze przyjemnoœciznaleŸæ siê w posiad³oœci, która by pod tym wzglêdem dorównywa³a Pernatte.Tylejednak lat zmuszony by³ sam dbaæ o siebie, i¿ mimo wszystko pocz¹tkowo czu³ siênieswojo; potem jednak przypomnia³ sobie, ¿e to jedynie grupa robomechanizmów owyszukanym programie.Na Kharemough przedstawiciele klas najwy¿szych inajni¿szych nie mogli nawet rozmawiaæ ze sob¹ bez specjalnego poœrednika; w tejsytuacji dobrze urodzeni uporali siê z problemem s³u¿by przez jej zbudowanie.To nie ludzie traktowali go niby boga – czy bez najmniejszego zainteresowaniapatrzyli na jego przekrwione oczy, nie ogolon¹ brodê, strzechê nie uczesanychw³osów i pognieciony strój roboczy.Jedn¹ rêk¹ rozpi¹³ skafander i krzywi¹c nos, podrapa³ siê w bok.Ruszy³bardziej energicznie w stronê k¹pieli czekaj¹cej na niego w s¹siednimpomieszczeniu.Wiedzia³, ¿e bêdzie mia³a tak¹ temperaturê i sk³ad, jakich tylkozapragnie.Zapach paruj¹cych zió³ oczyœci mu g³owê, bicze wodne wiedz¹dok³adnie, gdzie i jak uderzyæ w jego obola³e, zmêczone podró¿¹ cia³o, bymiêœnie sta³y siê odprê¿one i silne.W drugim koñcu pokoju drzwi ze srebrzystego drewna otworzy³y siê nagle i nakrótko, wpuszczaj¹c o¿ywiony gwar.Zaskoczony Gundhalinu odwróci³ siê w kierunku drzwi.Ktoœ je zamkn¹³ zniezwyk³ym tu poœpiechem.Nie by³ ju¿ sam.Intruz sta³, patrz¹c na niego.Przyklejone do uniesionej d³oni nieznajomej œwiate³ko rozjaœni³o nagleciemnoœæ, jaka niezauwa¿alnie zapanowa³a wokó³ niego, ukaza³o twarz przyby³ej.– Och.– Przyjrza³a mu siê, jej pocz¹tkowe zaskoczenie i niechêæ minê³y, gdyzaczê³a dostrzegaæ szczegó³y jego wygl¹du.Patrzy³a œmia³o i niemal boleœnietwardo, lecz bez œladu rozpoznania.On te¿ nie wiedzia³, kim jest.Rysy jejtwarzy by³y bardziej wdziêczne ni¿ klasyczne, lecz zdradza³y tak¿e si³ê, humor,inteligencjê i niespodziewane piêkno.Oderwa³ wzrok od z³otobr¹zowych oczu,patrzy³y nañ, jakby by³ przezroczysty.Diadem z pere³ otacza³ jej twarz pasmamib³ysków, wzbudzanych lekkimi ruchami g³owy.Ubrana by³a w d³ug¹ sukniê zczarnego jak noc aksamitu o wysokim ko³nierzu przykrytym naszyjnikiem z pere³,p³ynê³y na tle mroku niby gwiazdy nikn¹ce na niebie.– Nie powinien pan tu byæ – powiedzia³a z tak spokojnym przekonaniem, i¿ przezchwilê nie by³ pewien, czy nie ma racji.– Dlaczego? – zapyta³ ze zmieszaniem i rozbawieniem.Rad by³, ¿e nie przy³apa³ago trzymaj¹cego bardzo drog¹ i bardzo star¹ rzeŸb¹, któr¹ przedtem podziwia³;popatrzy³aby tak, i¿ poczu³by siê z³odziejem.– Bo i mnie nie powinno tu byæ.– Uœmiechnê³a siê nagle, oczy zalœni³yskrywanym podnieceniem.– Szuka³am ustronnego miejsca, w którym mog³abympoczekaæ, a¿ zbierze siê tyle goœci, by znikn¹æ miêdzy nimi.Nie zdradzi mniepan, prawda? – W³aœciwie nie by³a to proœba; zdawa³o siê, ¿e oceni³a go jednymspojrzeniem.– A nale¿a³oby? – zapyta³ niepewnie.Pochyli³ g³owê, zachêcaj¹c j¹ w ten sposóbdo wyjaœnieñ.– Jestem ca³kowicie niegroŸna – odpar³a z uœmiechem lekkiej ironii.– Naprawdê.Znalaz³am siê tu, bo bardzo chcê poznaæ tego s³ynnego bohatera, komendantaGundhalinu.Gundhalinu powstrzyma³ nag³y wybuch œmiechu, który o ma³o go nie zdradzi³,zachowa³ obojêtn¹ minê.Jeœli coœ gra³a, to nie teraz; na pewno go niepozna³a.– W takim razie – powiedzia³ z ³agodnoœci¹, która niemal go zadziwi³a – musipani trochê na to poczekaæ.Mo¿e tymczasem zechce siê pani czymœ poczêstowaæ? –Wskaza³ na stoj¹c¹ za nim eleganck¹ szafkê, zosta³ poinformowany, i¿ zawieradobrze zaopatrzony barek.– Do³¹czy pan do mnie? – Jej uœmiech zmusza³, by odpowiedzia³ tym samym, poczu³siê jak wagarowicz.Kiwn¹³ g³ow¹.– Có¿ za niewinne miejsce – powiedzia³a.–Moje zmys³y napawaj¹ siê nim
[ Pobierz całość w formacie PDF ]