[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie trenowałem też karate ani boksu.Krótko mówiąc, moje dotychczasowe życie nie przygotowało mnie do tego, co właśnie miałem zrobić.A jednak spadam na niego jak drapieżne zwierzę.Zanim Szczurołap zdążył się odwrócić czy zorientować, że tam jestem, walę go latarką z taką siłą, że słyszę chrzęst odpryskującej z tyłu jego głowy kości.I nagle wszędzie jest pełno krwi.na mnie, na skałach, w powietrzu, na nim.Szczurołap zatacza się, ale - o dziwo! - nie pada.Wydaje straszliwy ryk rannego zwierza, wzmocniony przez mikrofon, po czym odwraca się z pałającymi oczami i kindżałem w ręku.Przysiągłbym, że się uśmiecha.Znienacka wyprowadza cios w bok.Kindżał najpierw mnie omija, lecz w drodze powrotnej trafia, przecinając mi rękaw kurtki i ramię.Z moich ust wyrywa się jęk i widzę, że Boudreaux zamierza poderżnąć mi gardło.Zapada niewiarygodna, kompletna cisza.no, może prawie.Nabuzowany adrenaliną, jak na zwolnionym filmie oglądając scenę, w której prawdopodobnie zostanę zamordowany, słyszę grzmot fal i szepty zastygłej w oczekiwaniu - a może zaskoczonej? - publiczności za mgłą, na dole.Biorę szeroki zamach latarką, nie trafiam go, ale blokuję kolejny cios kindżału.Ostrze ześlizguje się po latarce i przecina mi palce tak, że krew tryska mi w oczy.Boudreaux cofa się o krok, zbierając siły.Przez chwilę zatacza się i dyszy, z kindżałem opuszczonym u boku.Wygląda, jakby w każdej chwili miał się przewrócić.To mnie podnosi na duchu.Ruszam na niego, lecz cofam się, gdy rzuca się na mnie z wściekłym rykiem.Niczym pogrążony w amoku dyrygent, wymachuje rękami i warczy jak wściekłe zwierzę.Szaleństwo bucha z niego jak żar z rozpalonego pieca.Za plecami słyszę jęk Kevina - ni to krzyk, ni szloch.Ten dźwięk przeszywa mnie jak prąd.Słaby, lecz rozjuszony, przerażony, lecz wściekły, rzucam się na magika i padamy, splątani, na platformę, pośród krwi, jęków i warczenia.To nie do wiary, a jednak jestem na górze i przedramieniem przyciskam jego gardło, a prawą przytrzymuję jego rękę z nożem.Boudreaux daremnie usiłuje uderzyć mnie drugą ręką, ale nie ma już siły.Po chwili jego mięśnie wiotczeją, a wzrok staje się szklisty.- No i co teraz? - pyta.Serce łomocze mi w piersi, przez dłuższy czas nie mogę złapać tchu.W końcu wstaję, chwytam Boudreaux za włosy i podrywam go na nogi.Uśmiecha się do mnie szyderczo.- Ciekawe, jak ściągniesz mnie na dół? Jak to sobie wyobrażasz?Mój ochrypły głos przypomina warkot.- To akurat jest proste, pojebańcu - mówię, chwytam go za kark, odwracam, po czym jednym silnym pchnięciem zrzucam go ze skały.Boudreaux, koziołkując w powietrzu i wrzeszcząc, spada sześćdziesiąt stóp w dół, do swojej publiczności.W amfiteatrze wybucha pandemonium, wszyscy piszczą, krzyczą i wrzeszczą.Kevin wypełza do mnie z niszy, łkając z przerażenia.Cała platforma skąpana jest w mojej krwi.Ale choć chwieję się na nogach, a krwotok jest bardzo silny, to przecież stoję.Będzie dobrze.Wiem, że musimy działać szybko.Chwilowo ludzie na dole mogą sądzić, że upadek Boudreaux to zwykły wypadek, ale kto wie, jak długo to potrwa?Nie wiem, dlaczego uważam, że o dzieciach, które miały być głównym punktem programu, na razie wszyscy zapomnieli.Możliwe, że Sean zaczął się zastanawiać, co się dzieje, i wyszedł z kosza, żeby to sprawdzić.Ale nie sądzę.Przypuszczam, że nadal siedzi w koszu, czekając na sygnał.- Kevin, musimy zejść po Seana.Otwiera szeroko oczy, ale nie protestuje.- Tato, okropnie krwawisz.- Nic mi nie jest.Kevin to urodzony alpinista.Bez trudu schodzimy ze skały.W połowie drogi wynurzamy się z mgły i każę mu się zatrzymać.- Musimy być bardzo ostrożni.Staraj się trzymać od strony oceanu, żeby nas nie zobaczyli.- Dobrze.Kevin schodzi z gracją i zręcznością małpki.Co chwila musi nawet na mnie poczekać.To ja mam kłopoty.W ręce, którą przeciął mi Boudreaux, zupełnie straciłem siłę.Dłonie mam zmasakrowane.W dodatku krew jest śliska.Mimo to schodzimy na ziemię w niecałe pięć minut.Muszę odpocząć, więc opieram się o skałę.Od strony amfiteatru dobiegają odgłosy kłótni.Niezbyt wiele głosów.Widocznie część widzów postanowiła już wyjść.Pozostali sprzeczają się, co robić.- Cóż za rozczarowanie! - mówi kobiecy głos.- Po prostu inne denouement i tyle - odpowiada jakiś Brytyjczyk.- Na swój sposób równie dramatyczne.- Nie wzywamy policji - oświadcza głos z silnym cudzoziemskim akcentem.- Nie życzę sobie, żeby mi się plątali po całej posiadłości.- Tam można się dostać od tyłu - odzywa się Kevin.- Dam radę się przekraść.Porozmawiam z Seanem.Usłyszy mnie przez ściany kosza.Podkradamy się na tył sceny - Kevin przodem, ja za nim.Huk fal działa na naszą korzyść, bo z osłabienia jestem tak niezdarny, że kilkakrotnie potykam się.Z naszego punktu obserwacyjnego widzę małą grupkę ludzi oraz jedną nogę Boudreaux, wygiętą w kolanie pod nieprawdopodobnym kątem.Kosz stoi na samym środku sceny, straszliwie wyeksponowany.Tymczasem, zanim zdążyłem go zatrzymać, Kevin się odczołgał.Teraz widzę, jak podkrada się do kosza, który trzęsie się lekko.Nie mogę uwierzyć, że Sean wydostanie się z niego przez nikogo niezauważony.Nagle doznaję przebłysku olśnienia: trzeba odwrócić ich uwagę.Wyciągam latarkę z plecaka i w chwili, gdy wieko kosza zaczyna się unosić, z całej siły ciskam ją jak najdalej w prawo.Latarka koziołkuje w powietrzu i z donośnym łoskotem uderza o skałę.Oczy wszystkich kierują się w tamtą stronę, a jednocześnie Sean wyskakuje z kosza.Patrzę, jak grupa widzów rusza w kierunku, skąd dobiegł hałas, a tymczasem moi synowi pędzą do mnie.Amfiteatr dzieli od plaży Sea Ranch najwyżej pół mili.Tym razem nie czeka nas wchodzenie do wody - mamy przed sobą prosty marsz po twardym piachu, pomiędzy skałami.Wiem, że prędzej czy później ktoś zacznie nas ścigać, więc staram się iść najszybciej, jak tylko mogę.Ale i tak mam wrażenie, że minęła wieczność, zanim ujrzałem ten ostry jak brzytwa drut, wytyczający granicę między posiadłością Mystere a Sea Ranch.Po kamienistej plaży spaceruje inna - a może ta sama? - para siwowłosych ludzi.Skręcam ku nim, wspierając się z obu stron na synach.Poruszam się tak powoli, że dzieci praktycznie mnie ciągną.Aż w końcu nie daję rady zrobić ani kroku dalej.- Wszystko w porządku - uspokajam chłopców, zmusza jąc nogi do ruchu.- Wszystko będzie dobrze.- Po czym potykam się i padam.Kevin puszcza się pędem jak strzała.Widzę trzy postacie, patrzę, jak elegancka para nachyla się, słuchając mojego syna.Kevin wyciąga rękę i ich oczy zwracają się w naszą stronę.Sean kurczowo ściska mnie za rękę.Teraz Kevin i starsza para biegną; mężczyzna trzyma przy uchu telefon komórkowy.Zamykam oczy.- Tato! - słyszę głos Kevina.- Sea Ranch - rzuca mężczyzna do telefonu.- Na plaży.Meg, zaczekaj, podjadę jeepem.- O mój Boże! - mówi kobieta.Owija czymś moją ranną dłoń.- Chłopcy, przyciskajcie tutaj.W ten sposób, widzicie?- Tak.- Stan! Weź płaszcz! - Teraz bandażuje moje ramię i uciska ranę.- Chłopcy, naciskajcie z całej siły, właśnie tak.- Czy nic mu nie będzie? - pyta Kevin drżącym głosem.- Nic - odpowiada kobieta z niezachwianą pewnością w głosie.- Teraz już wszystko będzie dobrze.I chociaż podejrzewam, że mówiąc te słowa, chciała jedynie uspokoić chłopców, to jednak wiem, że ma rację [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl