[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czyż nie jest to zgodne z tym, co wiemy o Anglikach? Czyż akty sabotażu, działalność wywrotowa i przekupstwa, jakich się dopuszczali, nie skłaniają do przypuszczeń, że to właśnie oni uknuli tę rozpaczliwą intrygę? Bo cóż im teraz pozostało, skoro przegrodziliśmy Berlin murem, odcinając zachodnim szpiegom drogę do naszego kraju? Padliśmy ofiarą tej intrygi.Towarzysz Fiedler jest w najlepszym razie winien karygodnego błędu, a w najgorszym działania w zmowie z imperialistycznymi szpiegami w celu podważenia bezpieczeństwa narodowego naszego robotniczego państwa i rozlewu krwi niewinnych ofiar.Mamy również świadka.– Tu skłonił się dobrotliwie.– Tak.My też mamy świadka.Bo czyż myślą towarzysze, że przez cały ten czas towarzysz Mundt nie zdawał sobie sprawy z gorączkowych knowań Fiedlera? Naprawdę? Otóż nie.Od wielu miesięcy był świadom chorobliwych rojeń, które zalęgły się w umyśle Fiedlera.I to właśnie on, towarzysz Mundt, osobiście zatwierdził plan akcji mającej na celu nawiązanie kontaktu z Leamasem w Anglii.Czy uważacie, że narażałby się na tak obłąkane ryzyko, gdyby groziła mu wpadka?Czy naprawdę uważacie, że kiedy do prezydium dotarły pierwsze protokoły przesłuchań Leamasa w Hadze, towarzysz Mundt wyrzucił je, nawet do nich nie zajrzawszy? A kiedy Leamas przyjechał do NRD i kiedy Fiedler rozpoczął własne śledztwo, nie przesyłając do Berlina żadnych raportów, czy naprawdę sądzicie, że towarzysz Mundt był aż tak tępy, żeby nie domyślić się, co knuje jego podwładny? Nie.Gdy nadeszły pierwsze meldunki od Petersa z Hagi, towarzysz Mundt natychmiast sprawdził daty wizyt Leamasa w Kopenhadze i Helsinkach: to wystarczyło, by zrozumieć, że cała ta sprawa została spreparowana – spreparowana dla zdyskredytowania samego towarzysza Mundta.Owe daty rzeczywiście zgadzają się z datami jego podróży do Danii i Finlandii; właśnie dlatego ci z Londynu je wybrali.Towarzysz Mundt wiedział o tych „wcześniejszych poszlakach” równie dobrze jak Fiedler – proszę o tym nie zapominać.On też szukał szpiega w szeregach pracowników Abteilungu.Tak więc, zanim jeszcze Leamas przyjechał do Niemieckiej Republiki Demokratycznej, towarzysz Mundt przyglądał się pilnie, jak ten podsyca podejrzenia Fiedlera, karmiąc go aluzjami i mglistymi poszlakami, które sprzedawał mu mimochodem i z perfidną subtelnością, nigdy ich nie przejaskrawiając ani nie uwypuklając.Grunt był już przygotowany.Kontakt w Libanie, ów cudowny uśmiech szczęścia, o którym wspominał Fiedler: wszystko to zdawało się potwierdzać, że w Abteilungu działa wysoko postawiony szpieg.To była znakomita robota.Mogła – i wciąż jeszcze może – obrócić klęskę, którą ponieśli Anglicy, tracąc Riemecka, we wspaniałe zwycięstwo.Jednakże kiedy z pomocą Fiedlera układali plan morderstwa, towarzysz Mundt przedsięwziął pewne środki ostrożności.Rozkazał przeprowadzić drobiazgowe śledztwo w Londynie.Zbadać każdy, najdrobniejszy nawet szczegół podwójnego życia, jakie Alec Leamas wiódł w Bayswater.Szukał błędu, zwykłego ludzkiego błędu w tej nadludzko wyrafinowanej intrydze.Uważał, że w którymś momencie długiej podróży w dzikie pustkowia Leamas będzie musiał złamać dane sobie przyrzeczenie i choćby na chwilę zapomnieć o nędzy, pijaństwie, a przede wszystkim o samotności.Że zapragnie towarzystwa, może towarzystwa kochanki, że zatęskni za ciepłem ludzkiego kontaktu, że zechce choćby tylko częściowo odsłonić prawdziwe oblicze swojej duszy.I miał rację.Leamas, ten znakomity, doświadczony agent, popełnił błąd tak podstawowy, tak bardzo ludzki, że.– Na ustach Kardena zagościł uśmiech.– Przedstawię towarzyszom naszego świadka, lecz jeszcze nie teraz.Tak, świadek ten już tu jest, zadbał o to sam towarzysz Mundt; zaprawdę, godna podziwu to przezorność.Powołamy go za chwilę.– Zrobił figlarną minę, jak ktoś, kto chce zrobić komuś niewinny kawał.– Tymczasem, jeśli pozwolicie, chciałbym zadać kilka pytań panu Alecowi Leamasowi, świadkowi, który tak bardzo nie chce obciążyć towarzysza Mundta.– Proszę mi powiedzieć, czy jest pan bogaty?– Niech pan nie opowiada głupot – warknął Leamas.– Przecież pan wie, jak mnie zwerbowano.– Tak, w rzeczy samej: po mistrzowsku.Rozumiem przez to, że nie ma pan pieniędzy.– Dobrze pan rozumie.– A przyjaciół? Czy ma pan przyjaciół, którzy mogliby je panu pożyczyć albo spłacić pańskie długi?– Gdybym ich miał, na pewno by mnie tutaj nie było.– Żadnych? Nie przychodzi panu do głowy nazwisko ani jednego dobroczyńczy? Może kogoś, o kim pan zupełnie zapomniał, kto pomógłby panu stanąć na nogi, uregulował pańskie długi i tak dalej?– Nie.– Dziękuję.Kolejne pytanie: czy zna pan George’a Smileya?– Oczywiście.Pracował u nas.– Ale już nie pracuje, prawda?– Tak, odszedł po sprawie Fennana.– Aha, po sprawie, w którą zamieszany był pan Mundt.Czy widział się pan z nim od tamtej pory?– Parę razy.– A odkąd odszedł pan z pracy? Leamas zawahał się.– Nie.– Nie odwiedzał pana w więzieniu?– Nie.Nikt mnie nie odwiedzał.– A zanim poszedł pan do więzienia?– Też nie.– W dniu, kiedy wyszedł pan na wolność, nawiązał z panem kontakt niejaki Ashe, prawda?– Tak.– Zjedliście razem lunch w Soho.Gdzie pan poszedł, kiedy się pożegnaliście?– Nie pamiętam.Pewnie do pubu.Nie mam pojęcia.– Pozwoli pan, że mu pomogę.Poszedł pan na Fleet Street i tam złapał pan autobus.Potem, autobusem, metrem i prywatnym samochodem, kluczył pan po całym mieście – niezbyt wprawnie jak na człowieka o pańskim doświadczeniu – aż dojechał pan do Chelsea.Pamięta pan? Jeśli pan chce, mogę pokazać panu odpowiedni meldunek; mam go w dokumentach.– Nie wiem, może i pojechałem do Chelsea, ale co z tego?– To, że w Chelsea, przy Baywater Street, niedaleko King’s Road, mieszka George Smiley.Pański samochód skręcił w Baywater Street i nasz agent stwierdził, że wysiadł pan przed domem numer dziewięć.Tak się składa, że jest to dom Smileya.– Bzdura.Jeśli już, to wysiadłem przed pubem Osiem Dzwonów.To moja ulubiona knajpa.– I pojechał pan tam prywatnym samochodem?– To też bzdura.Pewnie złapałem taksówkę.Jeśli mam forsę, to ją wydaję.– Ale po co pan przedtem tak kluczył?– Nonsens.Wasi ludzie śledzili nie tego faceta.To dla nich typowe.– Wracając do pierwotnego pytania: czy to możliwe, żeby Smiley interesował się pańskim losem po tym, jak odszedł pan z pracy?– Boże święty, a skąd.– Nie zatroszczył się o pana, kiedy poszedł pan do więzienia? Nie wspierał finansowo pańskich bliskich? Nie chciał się z panem zobaczyć po pańskim spotkaniu z Ashe’em?– Nie.Nie mam zielonego pojęcie, do czego pan zmierza, ale moja odpowiedź brzmi: nie.Gdyby znał pan Smileya, nie zadawałby pan tych wszystkich pytań.Różnimy się od siebie jak woda i ogień.Karden zdawał się zadowolony.Uśmiechnął się, kiwnął głową, poprawił okularu i zajrzał do akt.– Aha – rzucił, jakby nagle o czymś sobie przypomniał.– Kiedy prosił pan tego sklepikarza o kredyt, ile miał pan pieniędzy?– Ani pensa – odparł niefrasobliwie Leamas
[ Pobierz całość w formacie PDF ]