[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.STRABOTę noc Ben spędził wśród topoli, o kilka mil od obręczy Wielkiej Czeluści.O świcie, gdy tylko się obudził, wyruszyłw drogę do Ognistych Źródeł.Zabrał ze sobą Filipa i Sota, choć wyraźnie dawali do zrozumienia, że nie mają najmniejszej ochoty na tę podróż.Nie miał wyboru.Bał się, że bez nich zbłądzi.Krainę znał wprawdzie dość dobrze z map i swych wypraw przy użyciu krainoglądu, lecz zawsze istniała możliwość pojawienia się czegoś, o czym nie zdążył się dowiedzieć.Ignorancja mogła go w każdej chwili zgubić.Nie wolno mu było tak ryzykować.Nie mógł tracić czasu.Gnomy-dodomy musiały więc jeszcze przez jakiś czas dotrzymywać mu towarzystwa.Podróż zajęła im prawie trzy dni.Trwałaby zapewne jeszcze dłużej, gdyby nie to, że Filip i Sot zorganizowali parę koni, które swe najlepsze czasy dawno miały za sobą.Sam widok tych kanciastych kobył o zapadłych grzbietach przy-prawiał Bena o ból kości.Jazda na nich nie upajała komfortem, dzięki nim podróż przebiegała jednak w szybszym tempie.Ben nie narzekał więc.Nie zapytał też gnomów, skąd sprowadziły owe rumaki.Zasady moralne ustąpiły tym razem miejsca pragmatyzmowi.Opuścili porośniętą lasami górzystą okolicę Wielkiej Czeluści i poruszali się wzdłuż granic równin Greensward ku przeciwnym krańcom doliny.Podróż zdawała się ciągnąć bez końca.Ben miał wrażenie, że wlecze za sobą uwiązany do szyi kamień milowy.Trawił go lęk o porwanych przyjaciół.Nim będzie w stanie ich wyratować, może się wydarzyć zbyt wiele złego.Filip i Sot wystarczająco bali się o swe własne skóry.Uważali się za jagnięta ofiarne, wiedzione na pożarcie smokowi.Cała trójka rozmawiała ze sobą rzadko, dosyć już zmęczona podróżą, myślami o tym, co ich czeka, i sobą nawzajem.W drodze Ben często rozmyślał o Nocnym Cieniu, i nie były to myśli przyjemne.Popełnił błąd, pozostawiając Willow samą i bez ochrony.Questor i pozostali również popełni-li błąd, schodząc do kotliny w poszukiwaniu go, kiedy nie powrócił pierwszego dnia.A najgorsze było to, że wszyscy oni trafili do Abaddonu za sprawą oczekującej na jego po-wrót wiedźmy.Nie mógł sobie darować, że nie zrobił lepszego użytku z czarownicy, gdy była mu posłuszna pod wpływem magicznego pyłu Io.Iluż rzeczy mógł wtedy dokonać!Mógł zarządać, by mocą swej magii sprowadziła do niego smoka - by po prostu go zwabiła, jeśliby nie była w stanie zrobić niczego więcej.Jeżeli i to by okazało się niemożliwe, mógł nakazać jej wysłać się przy pomocy czarów do kryjówki smoka.Zaoszczędziłoby to mu i gnomom trzech dni podróży na tych wynędzniałych kobyłach.Mógł zarządać, by przekazała mu część swych magicznych mocy.Dodatkowe zabezpieczenie zawsze może się przydać.Nie powinien był pozbywać się jej w ten niezbyt przemyślany sposób.Nie po tym, co zrobiła.Należało uczynić wszystko, by zyskać pewność, że Nocny Cień nie sprawi mu już więcej kłopotów.Mógł przynajmniej wymusić na niej złożenie mu przysięgi wierności na wypadek, gdyby udało jej się uciec.Jednak w miarę jak posuwali się naprzód, myśli te prze-wijały się coraz rzadziej, były coraz odleglejsze i bledsze.Mógł-by, powinien był - cóż to teraz za różnica? Postąpił tak, jak potrafił najlepiej.Po prostu nie mógł pomyśleć o wszystkim.Wymuszona przysięga byłaby prawdopodobnie bezwartościo-wa.Nie znana mu magia mogłaby okazać się bardziej niebezpieczna, niż jej brak.Może jednak lepiej było tak, jak było.Może wystarczy zrobić właściwy użytek z tego, co już osią-gnął.Do Ognistych Źródeł dotarli trzeciego dnia po południu.Gnomy poprowadziły go daleko w głąb pustkowi na wschód od Greensward.Była to kraina przerażająca.Nagie, pustynne równiny, pokryte piaskiem i pyłem, wzgórza porośnięte marną trawą, niskimi zaroślami i skarłowacialymi drzewami, wypeł-nione czerwonym błotem wciągające bagna i ruchome piaski, zniszczone lasy o powyginanych drzewach, wystających z ziemi niczym połamane kości.Cała przyroda była tutaj w stanie nieporównywalnie gorszym niż w innych częściach doliny.Na posępny krajobraz składała się umierająca, poszarzała roślinność i posiekana rozpadlinami ziemia.Bonnie blues w ogóle tutaj nie rosły.Trójka podróżnych wędrowała przez pokryte usychającymi krzewami dzikich róż wzgórza.Dotarli w końcu do martwego lasu, porastającego obrzeże niewielkiej doliny.Zsiedli z koni, nie mogąc dalej przedzierać się na nich przez gęste zarośla.Nad nimi unosiły się gęste tumany mgły, niosące ze sobą zapach śmierci tej krainy.- Tam, panie! - krzyknął nagle Filip, zatrzymując gwał-townie Bena szarpnięciem za rękaw.- Ogniste Źródła, panie - oznajmił Sot, wskazując ręką na coś w oddali.Ben wytężył wzrok.Mgły i drzewa stanowiły jednak skuteczną zasłonę.Nie widział nic.Spróbował jeszcze raz.Teraz zdało mu się, że widzi w mroku jakieś słabe refleksy światła.- Podejdźmy trochę bliżej - ponaglił.- Stąd prawie nic nie widzę.Zrobił kilka kroków i zatrzymał się.Filip i Sot stali w miejscu.Popatrzyli po sobie, a później na niego.Opuścili głowy i zmarszczyli noski.- To już wystarczająco blisko - stwierdził Filip.- Tak, podeszliśmy już dosyć blisko - zgodził się Sot.- Nic nie chroni nas przed smokiem - zauważył Filip.- Nic, zupełnie nic - potwierdził Sot.- Zje nas, nim zdąży się nad tym zastanowić - orzekł Filip.- Spali nas na popiół! - wyjąkał Sot.Filip zawahał się.- Smok jest zbyt niebezpieczny.Zostawmy go i chodźmy stąd, panie.Sot gorliwie przytakiwał.- Tak, panie.Niech tu sobie mieszka.Niech sobie tu żyje.Ben przyjrzał się im uważnie i pokręcił głową.- Nie mogę zostawić go w spokoju.Jest mi potrzebny.-Uśmiechnął się ponuro i cofnął do gnomów.Położył im dłonie na ramionach.- Czy poczekacie na mnie? Czy poczekacie, aż wrócę?Filip spojrzał na niego, mrużąc oczy.- Poczekamy na ciebie, panie.Będziemy czekać, aż wrócisz.Sot nerwowo zacierał łapy.- Jeśli wrócisz - wymamrotał.Ben zostawił ich z kobyłami, a sam ruszył do przodu poprzez zarośla.Posuwał się ostrożnie, starając się robić jak najmniej hałasu.Za lasem widział już wyraźniej gejzery buchające parą, która mieszała się z tumanami mgły.Migocące na tle nieba światła również stały się wyraźniejsze.W powietrzu poczuł jakiś nieprzyjemny zapach.Przypominał woń psują-cego się mięsa.Pot zalewał mu twarz i spływał po ramionach, lecz we wnętrzu Ben czuł przejmujący chłód lęku.Sięgnął ręką do kieszeni tuniki.Była tam pozostała część pyłu Io z otwartego przez niego strąka.Drugi, cały strąk, ukryty był w lewej kieszeni.Do tej pory nie ułożył sobie jasnego planu użycia pyłu Io.Nie miał pojęcia, czy w tych okoliczno-ściach ma sens układanie jakichkolwiek planów.Jego jedynym celem było podejść do smoka jak najbliżej i liczyć na to, że nadarzy się odpowiednia okazja.Pomyślał ponuro, że jako - bądź co bądź - król Landover, powinien mieć chyba jakiś lepszy plan.Nie zanosiło się jednak na to, by miał go ułożyć.Dotarł do skraju lasu i rozejrzał się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]