[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obejrzałem dokładnie waszą rakietę, jak ją pan nazywa.– Postukał palcem w pancerz.– Słyszę to.Fantazja słuchowa.– Wciągnął powietrze.– Czuję jej zapach.Złudzenie węchowe, wywołane telepatią.– Ucałował statek.– Czuję jej smak.Fantazja smakowa.Uścisnął dłoń kapitana.– Czy mogę panu pogratulować? Jest pan geniuszem wśród wariatów.Cóż za osiągnięcie! Praktycznie nie da się dokonać projekcji istot żywych do innych umysłów, nie niszcząc jednocześnie pozorów rzeczywistości materialnych złudzeń.Ludzie zamknięci w Domu zazwyczaj skupiają się na obrazach albo w najlepszym razie na połączeniu wizji i dźwięku.Panu udało się zrównoważyć pełną kombinację.Pańskie szaleństwo jest cudownie kompletne.– Moje szaleństwo? – Kapitan zbladł.– Ależ tak, tak, wspaniała psychoza.Metal, guma, grawitatory, prowiant, ubrania, paliwo, broń, drabinki, mutry, śruby, łyżeczki.W pańskim statku naliczyłem dziesięć tysięcy odrębnych przedmiotów.Nigdy nie widziałem podobnie złożonej halucynacji.Umieścił pan nawet cienie pod kojami i pod wszystkim innym! Cóż za koncentracja! I wszystko, nieważne, jak i kiedy sprawdzałem, miało własny zapach, masę, smak, dźwięczało! Niechże pana uścisnę!W końcu cofnął się.– Napiszę o tym najwspanialszą monografię mojego życia.W przyszłym miesiącu omówię ten przypadek na wykładzie w Akademii Marsjańskiej! Proszę tylko spojrzeć! Przecież zmienił pan nawet własny kolor oczu z żółtego na niebieski, skóry z brązowego na różowy.A ten strój! Pańskie dłonie mają pięć palców zamiast sześciu! Biologiczne przeistoczenie, wywołane brakiem równowagi umysłowej.A pańscy trzej przyjaciele.Wyjął niewielki pistolet.– Oczywiście, to nieuleczalne.Biedny, cudowny człowieku.Lepiej dla ciebie, żebyś umarł.Chcesz jeszcze coś powiedzieć?– Przestań, na miłość boską! Nie strzelaj!– Nieszczęśniku, uwolnię cię od cierpień, które sprawiły, że wyobraziłeś sobie tę rakietę i tych trzech ludzi.Z przyjemnością zobaczę, jak twoi przyjaciele i statek znikają, kiedy już cię zabiję.Dzisiejsze doświadczenia staną się podstawą do dużego artykułu na temat rozpraszania obłąkańczych wizji.– Pochodzę z Ziemi! Nazywam się Jonathan Williams, a ci ludzie.– Tak.Wiem.– powiedział kojąco pan Xxx i wystrzelił.Kapitan runął na piasek z sercem przebitym kulą.Pozostała trójka krzyknęła.Pan Xxx przyglądał się im uważnie.– Nadal istniejecie? Niesamowite! Złudzenia trwające w czasie i przestrzeni! – Wycelował w nich pistolet.– Cóż, strachem zmuszę was do zniknięcia.– Nie! – zawołali trzej mężczyźni.– Wrażenia słuchowe wciąż trwają, mimo śmierci pacjenta – zauważył pan Xxx, strzelając do nich po kolei.Mężczyźni leżeli bez ruchu na piasku.Wciąż cali.Kopnął ich.Następnie postukał pięścią w pancerz statku.– Nadal istnieje! Oni także! – Ponownie zaczął strzelać do ciał.Wreszcie odskoczył.Uśmiechnięta maska opadła mu z twarzy.Powoli oblicze drobnego psychologa uległo zmianie.Jego szczęka opadła, broń wysunęła mu się z palców.Oczy spoglądały tępo naprzód.Uniósł dłonie i obrócił się na oślep wokół własnej osi.Zaczął niezdarnie obmacywać ciała, do jego ust napłynęła ślina.– Złudzenia – mamrotał rozpaczliwie.– Smak.Obraz.Zapach.Dźwięk.Dotyk.– Pomachał rękami, wybałuszając oczy.Na wargi wystąpiła mu piana.– Odejdźcie! – krzyknął do trupów.– Idź sobie! – wrzasnął pod adresem statku.Uważnie obejrzał własne rozdygotane dłonie.– Jestem zarażony – szepnął.– Przeszło na mnie.Telepatia.Hipnoza.Oszalałem.Ja także zostałem zarażony.Złudzenia w pełnej postaci zmysłowej.– Urwał i zaczął macać odrętwiałą ręką wokół siebie w poszukiwaniu broni.– Tylko jedno lekarstwo.Jedyny sposób, aby odeszli, zniknęli.Rozległ się strzał.Pan Xxx runął w pył.Cztery ciała spoczywały w słońcu.Pan Xxx leżał tam, gdzie padł.Rakieta czekała na niewielkim słonecznym wzgórzu i wcale nie chciała znikać.Kiedy ludzie z miasta odkryli ją o zachodzie słońca, zaczęli się zastanawiać, co to jest.Nikt nie wiedział, toteż sprzedano ją handlarzowi złomem i odciągnięto, aby następnie rozebrać na kawałki.Tej nocy spadł ulewny deszcz.Następny dzień był pogodny i ciepły.Marzec 2000:PodatnikPragnął polecieć rakietą na Marsa.Wczesnym rankiem podszedł do granicy pola startowego i zaczął wrzeszczeć przez siatkę do ludzi w mundurach, że chce lecieć na Marsa.Powiedział im, że jest uczciwym podatnikiem, nazywa się Pritchard i ma prawo udać się na Marsa.Czyż nie urodził się tu, w Ohio? Czyż nie był dobrym obywatelem? Czemu zatem nie miałby polecieć? Wygrażał im pięściami i powtarzał, że chce uciec z Ziemi.Każdy, komu zostało choć trochę zdrowego rozsądku, pragnie wydostać się z Ziemi.W ciągu dwóch lat wybuchnie wielka wojna atomowa i nie zamierza być tutaj, kiedy to się stanie.On i tysiące jemu podobnych – jeśli mają choć trochę oleju w głowie, polecą na Marsa.– Jeszcze zobaczycie! – krzyczał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]